Ora, labora… et belvedera
Tym zawołaniem, nawiązującym do reguły średniowiecznych mnichów benedyktyńskich, chciałbym rozpocząć szkic o progach i barierach na drodze do kariery naukowej. W praktyce po zasadniczych zmianach ustawodawczych z lat 1990, 2005 i 2011, droga każdego adepta nauki sprowadza się do udziału w „wyścigu szczurów”, i to niemal od 6. do 66. roku życia. Jest to prawda, ponieważ wyścig ów rozpoczyna się w przedszkolu, jest kontynuowany na wszystkich etapach edukacji powszechnej, na studiach wyższych (licencjackich i magisterskich), a na dobre rozpoczyna się przed doktoratem albo nawet po doktoracie. Celowo użyłem pojęcia „przed doktoratem”, ponieważ niektóre uczelnie bronią się przed zatrudnianiem magistrów-asystentów, nawet najzdolniejszych, tłumacząc to ogólnikowo „brakiem potrzeb kadrowych” albo „oszczędnościami w funduszu płac”. Najczęściej zatrudnia się osoby z otwartym przewodem doktorskim – znam to z własnej obserwacji – na etatach pracowników inżynieryjno-technicznych. Jeżeli już asystent, to zwykle z rocznym angażem na niepełnym etacie.
Kiedy już nowy doktor otrzyma (lub nie) posadę adiunkta, może teoretycznie popracować nad habilitacją, mając 5 lat spokoju (przynajmniej w mojej uczelni statut przewiduje zatrudnianie adiunktów na takowe okresy). Co jednak go czeka, jeżeli z przyczyn od niego niezależnych (finansowych, sprzętowych, dostępu do najnowszej światowej literatury itp.) nie uzyska kolejnego stopnia naukowego w wymaganym terminie? Są tutaj możliwe dwie opcje i obie są stosowane. Jeżeli habilitacja jest dalece zaawansowana lub bliska ukończenia, zwykle na wniosek opiekuna naukowego habilitant otrzymuje przedłużenie umowy na rok lub dwa. Przy bardziej rygorystycznym podejściu do sprawy może zostać zdegradowany do roli dydaktyka (starszego wykładowcy), z dużo wyższym pensum, lecz ze znacznie mniejszym uposażeniem.
Przypuśćmy, że stopień dr hab. został nadany. Czy to oznacza koniec kłopotów z życiową i zawodową stabilizacją? Nic podobnego. Tyle tylko, że angaż, zwykle w połączeniu z tzw. profesurą uczelnianą, przedłuża się, zwykle do 10 lat. Zakłada się bowiem, że w tym czasie nasz prof. (ciągle tylko uczelniany) zdoła uzyskać „brzegowe” normy na profesurę belwederską. Przypomnijmy, według noweli ustawowej z 2011 r., są to, m.in.: wypromowanie trzech doktorów, zrecenzowanie trzech dalszych doktoratów oraz… umiejętność pozyskania funduszy, w tym środków unijnych, na badania naukowe (!). I tu zaczyna się problem. Przypuśćmy, że dana osoba nie jest księgowym-buchalterem, bądź, co częściej się zdarza, nie ma dojścia do pieniędzy. Nie jest w stanie wypromować doktorów, a dzieje się tak zazwyczaj w przypadku, gdy jednostka, w której pracuje, nie ma uprawnień doktorskich bądź jest blokowana przez zwykłą zawiść środowiska poprzez nieprzydzielanie jej doktorantów. Z oboma przypadkami spotykamy się w praktyce. Co dalej? Przedłużenie angażu, degradacja zawodowa czy wygaśnięcie stosunku pracy? Na ogół uczelnie, nie chcąc pozbywać się samodzielnych pracowników naukowych, będą w takich przypadkach stosować prolongaty zatrudnienia aż do uzyskania upragnionego tytułu albo ukończenia 65. roku życia.
To, co opisałem, jest powszechnością w naszym szkolnictwie wyższym, nie licząc przypadków, w których doktorzy nadal są asystentami, a doktorzy habilitowani adiunktami. Do tego dochodzi jeszcze „fetysz” czy „nimb” tytułu profesorskiego, w praktyce nigdzie niestosowanego poza Polską, choć wywodzi się z innej epoki kulturowo-historycznej. Ale to już temat na oddzielne rozważanie. Nic też dziwnego, że wiele młodych, innowacyjnych osób woli emigrację zarobkową lub odczuwalny awans finansowy, zwykle w prywatnej firmie, niż mozolną, usianą kolejnymi formalnymi szczeblami awansu drogę nauczyciela akademickiego.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.