Kontakt ze sztuką
Studia były naprawdę pięknym czasem. To nic, że pieniędzy nie starczało. Było za to coś bezcennego – czas. Nie zaniedbując zajęć, działalności naukowej, duszpasterstwa akademickiego i spotkań ze znajomymi mogłem jednocześnie dosłownie „łykać” książki, oglądać ambitne filmy i polować na bezpłatne dni w muzeach, wernisaże i darmowe spektakle teatralne. Czułem się kimś spełnionym i nigdy nie było problemów ze znalezieniem tematów do rozmowy ze znajomymi. Miałem jednak świadomość, że jest to życie na cudzy koszt – a konkretnie na koszt rodziców. Zacząłem więc dorabiać na różne sposoby. Potrzeby kulturalne zaspokajałem już teraz za własne pieniądze. Zauważyłem, że mam tych pieniędzy coraz więcej nie tylko dlatego, że coraz więcej pracowałem, ale też dlatego, że miałem coraz mniej okazji do wydawania ich na rzeczy nietrwałe – bilety do teatrów, kin itp. Już nie mogłem czytać i oglądać wszystkiego, co zwróciło moją uwagę.
Studia nauczyły mnie umiejętności selekcji dzieł sztuki (i ogólniej – tekstów kultury), z którymi się stykam. To jedna z nielicznych, naprawdę praktycznych i przydatnych w życiu rzeczy, których uczą studia polonistyczne. Można w ten sposób do pewnego stopnia ochronić się przed stratą czasu, jaką jest czytanie lub oglądanie dzieł, które po prostu na to nie zasługują. A uświadomienie sobie (w dowolnym momencie życia), ile czasu się już zmarnowało, jest równie bolesne, jak uświadamianie sobie własnych największych błędów życiowych: złych wyborów, zmarnowanych pieniędzy, relacji, o które nie dość się dbało. Polonista – jeżeli nie spał na wykładach – może przynajmniej mieć tę pewność, że czytał w ciągu życia książki i oglądał filmy, które naprawdę były tego warte.
Na wysokim C
Gdy po studiach zacząłem pracować, a w dodatku podjąłem konkretne kroki w kierunku założenia rodziny, ilość czasu, który mogłem wykorzystać na kontakt z kulturą, zmniejszyła się jeszcze bardziej. Pojawił się problem: na jakiej zasadzie wybierać, skoro nawet na dotychczasowe minimum nie wystarczy czasu? Znam ludzi, którzy w takiej sytuacji tworzą sobie listę książek do przeczytania i filmów do obejrzenia (czasem obejmuje to również miasta i zabytki do zwiedzenia) w ciągu np. najbliższych dwudziestu lat lub zgoła do końca życia (choć nie wierzę, by ktokolwiek, tworząc taką listę w wieku 30 lat, pozostał konsekwentny do osiemdziesiątki). Osoby takie godzą się najczęściej z tym, że nie będą już miały czasu ani możliwości zapoznawać się z nowościami i listy takie obejmują najczęściej klasykę, i to rozumianą dość wąsko (jest tu zatem miejsce dla Prousta, ale np. dla Jerzego Andrzejewskiego już nie). W skrajnych przypadkach „odcięte” zostaje wszystko, co powstało po określonej dacie. Spotkałem kiedyś osobę, która programowo czytała tylko literaturę starożytną, wychodząc z założenia, że jeśli coś przetrwało z tak odległych czasów, to na pewno jest to crème de la crème , a wszystko, co powstało później, to komentarze i zabierze się za nie, gdy pozna już całą literaturę starożytną. W przypadku kina nie ma możliwości cofnięcia się do Horacego. Rozwiązaniem jest wtedy stworzenie sobie prywatnej listy arcydzieł i niewychodzenie poza nią aż do wyczerpania zapasów. Zestawienie takie stworzyć może nawet zupełny laik za pomocą popularyzatorskich opracowań filmoznawczych w rodzaju 100 najwybitniejszych filmów w dziejach kina i krążących w sieci list najwybitniejszych filmów, tworzonych przy różnych okazjach przez stowarzyszenia krytyków, periodyki filmoznawcze czy opiniotwórcze portale filmowe. Z reguły przewijają się tam te same nazwiska: Bergman, Welles, Antonioni, Bresson, Fellini, Eisenstein, Kurosawa, Herzog, Tarkowski – a najnowsze umieszczone tu filmy pochodzą z połowy lat 80.
Konsekwentne trzymanie się tego rodzaju list niesie jednak ze sobą szereg pułapek. Po pierwsze, jeśli zbyt się do nich przywiążemy, możemy zacząć być postrzegani jako osoby mało skłonne do negocjacji przy wyborze filmu do oglądania w większym gronie lub nawet tylko w parze. Być może dałbym radę w poniedziałek raczyć się Tarkowskim, we czwartek Bergmanem, a w sobotę Herzogiem, ale znam może jeszcze tylko jedną taką osobę – i wcale nie żałuję, że większość moich znajomych jest w stanie zobaczyć coś w 100 proc. ambitnego tylko raz na jakiś czas. Chroni mnie to przed zbytnim zadzieraniem nosa; ponadto dobre relacje z bliskimi mi ludźmi są dla mnie po prostu ważniejsze niż to, czy zobaczę w ciągu życia cały dorobek Bergmana. Po drugie, czytując lub oglądając same arcydzieła, zaczynam po jakimś czasie odczuwać przesyt, który może skutkować niemożnością odróżnienia arcydzieła od dzieła nieudanego. Poza tym nie da się funkcjonować cały czas na wysokim „c”. Może nasz umysł potrzebuje w jakimś sensie równowagi i po Tarkowskim na zasadzie płodozmianu musi nastąpić kryminał. W większości z nas tkwi gdzieś głęboko głód opowieści – po prostu snującej się historii, której nie trzeba dogłębnie rozumieć. Nie bez powodu wiele klasycznych dzieł literackich to wartkie opowieści przygodowe – choćby dzieła Homera czy Dumasa. Klasyka to nie tylko analiza i symbolika.
Kurczowe trzymanie się klasyki prowadzi też do pozbawiania się szansy kontaktu z nowoczesnym kinem czy literaturą. Można by powiedzieć, że przecież nie warto. Wciąż powstają nowe dzieła i nikt tego wszystkiego nie ogarnie. Czy nie lepiej trzymać się tego, co sprawdzone, tego, co przetrwało próbę czasu i w ocenie setek specjalistów i wielu pokoleń jest naprawdę wybitne? Rozumowaniu temu nie można odmówić logiczności. Jednak nie bez powodu każde pokolenie ma swoje prądy estetyczne, bo do każdego pokolenia przemawia inna sztuka, inne tematy, inna stylistyka. Ja sam widzę to na przykładzie mojej ulubionej dziedziny sztuki – kina. Wbrew jeremiadom na stan polskiej kinematografii lubię oglądać współczesne polskie filmy (i polskie filmy w ogóle). 95 procent z nich to faktycznie nie jest kino wybitne, ale kino dobre, a przemawia do mnie silniej właśnie przez to, że bohaterowie są mi bliżsi z powodów kulturowych i językowych.
Czuję się lepszy
Przechodzimy tu wreszcie do kwestii zasadniczej. Chcemy kontaktu ze sztuką. Chcemy, by były to dzieła na określonym poziomie. Ale w zasadzie dlaczego? Czego szukamy w dziele sztuki, że oczekujemy od niego wybitności? Zadaję sobie czasem to pytanie, czytając lub oglądając coś należącego do tzw. klasyki. Czytam, patrzę – i mam wrażenie, że nic nie rozumiem. Wiem, że w ustach humanisty takie wyznanie może zabrzmieć dziwnie, ale tak właśnie jest. Ktoś mógłby powiedzieć, że sztuki nie trzeba rozumieć, że podejście analityczne jest tu niewskazane. Zetknąłem się z dziełami, przy których potrzeba rozumienia nie była tą główną. Obrazy, wiersze, powieści, filmy – wciągały mnie w swój świat. Ale tu pojawia się kolejne pytanie: czy to jest rzeczywiście przeżycie estetyczne, czy też eskapizm, uciekanie od realnego świata? W takim razie wartość miałby kontakt z takim dziełem sztuki, które pozwala nam coś zrozumieć, przekazuje nam nowe idee. Ale jakie nowe idee przekazuje nam Mona Lisa ? Że Leonardo da Vinci znał piękną kobietę? Ja też znam wiele kobiet zapewne piękniejszych niż Lisa Gherardini, XVI-wieczna włoska szlachcianka, która da Vinciemu pozowała. Symboliczna wymowa obrazu do dziś jest kwestią sporną. A jednak chcę patrzeć na Monę Lisę , choć niczego się w związku z tym nie dowiaduję (bo przecież sztuka różni się czymś od wiedzy). Czasem używane jest sformułowanie, że kontakt ze sztuką ubogaca. Ale co to dokładnie znaczy? To jest chyba trochę jak z miłością. Nie zawsze bycie z ukochaną osobą w zimnej kalkulacji przynosi nam korzyści – często wymaga wyrzeczeń. A jednak pełniej człowiekiem jest ten, kto się poświęca, a nie ten, kto kalkuluje. Nie wie, czemu kocha – po prostu kocha i robi, co się da, żeby najbliższa mu osoba była szczęśliwa.
Pojawia się też pytanie: czy eskapizm na pewno jest zły? Sam po sobie widzę, że im więcej jest w moim życiu stresu, tym bardziej szukam książek i filmów, które wciągną mnie w swój świat tak bardzo, że pozwolą choć na chwilę zapomnieć o kłopotach – niezależnie od wartości artystycznej tych dzieł. Arcydzieła wymagają napiętej uwagi, a często i myślenia. A człowiek zestresowany wolałby zapaść w stan pewnego rodzaju zawieszenia – być w innym świecie, a jednocześnie nic nie musieć, tylko chłonąć. Dopiero wykonywanie stresującej pracy pozwoliło mi zrozumieć, czemu kręci się tyle głupich komedii, horrorów czy telenowel. Sam wybieram czasem Indianę Jonesa zamiast Bergmana. Nie jest mi z tego powodu głupio i nie oceniam innych.
Sęk w tym, że nie ma czegoś takiego, jak obiektywne przeżycie artystyczne. Wielokrotnie zdarzało mi się, że wobec klasyki pozostawałem wewnętrznie całkowicie obojętny, a dzieła drugorzędne coś mi uświadamiały, sprawiały, że patrzyłem na jakąś kwestię w inny sposób (być może pełniej), pozwalały mi zidentyfikować się emocjonalnie z bohaterem. Nie chcę jednak pozostawać w odbiorze sztuki na poziomie „podoba mi się – nie podoba mi się” lub nawet „porusza mnie – nie porusza mnie”. Z jednej strony szukam więc dzieł, które do mnie przemówią (cokolwiek pod tym rozumiemy). Z drugiej – dzieł, które wciągną mnie w swój świat. Z trzeciej zaś regularnie zabieram się do lektury, oglądania lub słuchania dzieł powszechnie uznawanych za wybitne. Chcę dać sobie szansę przeżycia czegoś, co wychodzi ponad codzienną „konsumpcję kultury”. Ze snobizmu? Nie. Coś mnie do tych dzieł ciągnie, choć nic ani nikt mnie nie przymusza. Najlepsze wyjaśnienie podał mi poznany kiedyś robotnik budowlany, który po godzinach czytywał czasem poezję: „Wie pan, nie wszystko rozumiem z tego, co czytam. Ale kiedy czytam te wiersze, czuję się jakiś lepszy. Czuję, że dotykam czegoś, co mnie przerasta – i dobrze mi z tym. Nie umiem tego wyjaśnić, ale dzięki temu wiem, że życie człowieka to coś więcej, niż codzienne czynności i proste rozrywki. Chyba dzięki tej poezji, kiedy siedzę z kolegami i piję piwo, to gdy poczuję chłodny wiatr i popatrzę na zachód słońca, czuję, że ja to coś więcej, niż to piwo w dłoni. A jednocześnie dobre piwo nie jest złe”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.