„...iż swój język mają”
Powszechnie znana jest opowieść o Wieży Babel, której budowniczych pokarano pomieszaniem języków, iżby ze sobą tak łatwo się nie porozumiewali. Mniej znana jest koncepcja pewnego szewca ze Zgorzelca, Jakuba Böhme’go, który, pisząc swe poetyckie i mistyczne teksty, przekonany był, iż to jedyna droga do odzyskiwania utraconego po wygnaniu z raju języka adamowego, lingua adamica . Jakkolwiek było dawniej, posługujemy się dzisiaj rozmaitymi językami, czasem bardzo wobec siebie różnymi, w odmienny sposób sytuującymi nas w czasie i, bywa, choć niekiedy sąsiadującymi z sobą, to przecież tworzącymi ledwo do siebie przystające przestrzenie znaczeniowe. Miał zatem rację stary Goethe, gdy powiadał, iż tyle razy się żyje, ile się zna języków, co powtórzył, czy raczej sparafrazował, Wittgenstein pisząc, że granice mego świata wyznacza mój język. Bo rzeczywiście – inna jest męska śmierć niemiecka, inna śmierć żeńska polska, czym innym jest zaś żeńskie słońce mowy niemieckiej od nijakiego słońca polszczyzny: w poezji Rilkego słońce albowiem może mieć konotacje erotyczne, gdy w naszej liryce niemal nie sposób je do tego zmusić, a w każdym razie wymaga to już wyrafinowanej lingwistycznej ekwilibrystyki. I nie można ot tak, w biegu, przetłumaczyć na niemiecki poetyckiego zwrotu o tym, że „czas jest ojcem” z tego prostego powodu, że niemiecki czas jest żeński.
W tych okolicznościach jest rzeczą oczywistą, że bez tłumaczy obejść się nie da, choć i oni, jeśli się nie mylą w odwzorowywaniach dosłownych, to, bywa, gubią w przekładach istotne treści zakodowane w aurze znaczeniowej słów obcego języka. Czym innym jest, oczywiście, pomyłka tłumacza, którego zadaniem jest spolszczenie instrukcji obsługi silnika elektrycznego, czym innym zaś wpadka translatorska w tłumaczeniu wiersza. Ale każdy przyzna, że przekład tytułu popularnej noweli Patricka Süskinda Pachnidło (po niemiecku Das Pärfum ) trafniejszy jest niż narzucająca się w przekładzie 1:1 wersja „Perfuma” – nie tylko dlatego, że zachowuje rodzajnik, lecz również za sprawą osadzenia w klimacie epoki, w której akcja tego utworu się rozgrywa. Tym bardziej więc irytują mnie studenci – a pracuję na wydziale filologii obcych – którzy z nonszalancją pomijają w przypisach i bibliografii nazwiska tłumaczy. Tymczasem ma rację Jerzy Jarniewicz, gdy pisze: „W kraju Boya-Żeleńskiego i Barańczaka krytycy i recenzenci nadal traktują tłumacza jako niewidzialnego człowieka. Żywią przekonanie, że tak jak dzieci mają być widziane, a nie słyszane, tak idealny tłumacz winien być słyszany, ale nie widziany. Na to jednak zgody nie ma. Nie dlatego, że sami tłumacze na to nie pozwolą, ale dlatego, że dynamiczne procesy kulturowe współczesności wymuszają na tłumaczach coming out ”. Oczywiście nie zawsze i nie w każdych okolicznościach: w końcu mało kto zdaje sobie sprawę z faktu, że najliczniejszą grupą profesjonalistów zatrudnionych w Unii Europejskiej nie są żadni politycy, ale właśnie tłumacze – ich jednak nie widać i rzadko się zdarza, by im za ich trud publicznie podziękowano. Nie brak też not recenzyjnych, w których brak wzmianki o tłumaczu omawianej książki.
O tym, czym jest tłumaczenie i jaka jest rola tłumaczy, pisze się i mówi niewiele, zwłaszcza na szerokich forach. Z tego też względu warto polecić wydaną właśnie książkę cytowanego wyżej Jarniewicza Gościnność słowa. Szkice o przekładzie literackim , wydaną nakładem Wydawnictwa Znak, które przed kilku laty obdarzyło nas pasjonującą książką tłumaczki Europy Normana Daviesa zatytułowaną O przekładzie na przykładzie , a relacjonującą ogrom pracy, jaka towarzyszyła spolszczeniu tej księgi. Polecam książkę Jarniewicza nie tylko dlatego, że jest równie pasjonująca, lecz także dla jej walorów czytelniczych – napisana jest bowiem „dla każdego”, czyli – inaczej mówiąc – „językiem ludzkim”, a zatem wolnym od specjalistycznej terminologii i paranaukowych wywodów. Za to przywołuje znakomite sytuacje. Bo jakże się nie zachwycić analizą zatytułowaną Jak szumi po angielsku solaryjski ocean. Świat dźwięków w „Solaris” Stanisława Lema . A to tylko jedna z wielu egzemplifikacji translatorskich rozterek i wyborów; równie pasjonujące są kwestie dotyczące tłumaczenia anglojęzycznych utworów na polski. Przy czym książka jest tak dobra, że chyba nawet obędzie się bez wybrzydzań ze strony teoretyków przekładu, którzy co prawda wiedzą, jak być powinno (niektórzy nawet mają gotowe schematy i tabele oraz niemal matematyczne wzory), ale sami praktyką tłumaczeniową się nie trudnią. Jarniewicz natomiast, sam będąc interesującym poetą, z powodzeniem przekłada wiersze z języka angielskiego, a zatem doskonale wie, czym jest materia, o której pisze.
Bodaj Richard Rorty wygłosił swego czasu tezę mówiącą o tym, że wiek XXI albo będzie wiekiem tłumaczy, albo go nie będzie. Jak wszystkie takie tezy, i ta jest przerysowana, ale nie bez celu – ma ona mianowicie uwypuklić i uświadomić rolę przekładu w budowaniu wzajemnych relacji między różnymi społecznościami. Czasem relacje te są bardziej niż skomplikowane – i to właśnie na płaszczyźnie językowej. Można bowiem powiedzieć, że jakiś wiersz istnieje tylko i wyłącznie w tym języku, w którym został napisany i jest to do pewnego stopnia prawda, gdyż każde tłumaczenie utworu literackiego jest jego interpretacją. Niemniej jednak tłumaczymy wiersze i dzięki temu – ufając tłumaczom – możemy się dowiedzieć, że Rimbaud „wielkim poetą był” nawet wtedy, gdy nie znamy francuskiego. Wszelako nieco bardziej dramatycznie ma się rzecz z Koranem, który co prawda przekładany jest na rozmaite języki, lecz dla wyznawców islamu istnieje tylko w języku oryginału, tłumaczenia zaś nie mają mocy obowiązującej, z czego by wynikało, że zrozumieć kulturę – w tym i system prawny – zbudowaną na tej Księdze można jedynie ucząc się jej języka. To akurat przykład ekstremalny, ale dzięki temu wyraźna się staje waga powiedzenia o tych, co to „nie gęsi, iż swój język mają”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.