Epidemia nadnaukowego przegięcia stylistycznego

Piotr Müldner-Nieckowski

To chyba Annie i Piotrowi Wierzbickim zawdzięczamy rozpowszechnienie starej mądrej tezy, że pierwszym i podstawowym językiem Polaka jest język mówiony (Praktyczna stylistyka , 1969), którego uczy się od rodziców i rodzeństwa, wkrótce potem od rówieśników i opiekunów pozadomowych. Z obserwacji pragmalingwistów wynika, że w tej spontanicznej nauce najszybciej utrwalają się podstawy słowotwórstwa i frazeologia, co owocuje powstawaniem języka własnego, indywidualnego i już niepowtarzalnego, tak zwanego idiolektu. Na podstawie analizy słownictwa, składni i innych cech lingwistycznych można z dużym prawdopodobieństwem określić, kto dany tekst powiedział lub napisał. Idiolekt jest właściwością indywidualną, niemal jak linie papilarne.

Ledwie mały (młody) człowiek pozna zasady mówienia, już musi się uczyć pierwszego języka obcego, znacznie trudniejszego – pisanego. Im bardziej wstępuje w doroślejsze życie, tym więcej koniecznych języków mu przybywa. I tak to trwa aż do śmierci. W szkole język uczniowski, ten sprzed tablicy, ten na lekcjach polskiego, ten do rozmów z nauczycielami i ten z podręczników. Potem język dziedziny, którą się zajmujemy. Temu procesowi końca nie ma.

Trzeba umieć się w tym znaleźć i biada temu, komu wszystko zacznie się mylić. Dialektolog profesor Karol Dejna (1911-2004) jeden ze swoich artykułów zatytułował Ile mamy języków polskich? (1980). Miał na myśli przede wszystkim występowanie odmian języka ogólnego, gwar, języków środowiskowych, a nie to, że Polacy posługują się wieloma różnymi językami, które są wzajemnie obce. „Wzajemna obcość języków polskich” jest w tym pytaniu ujęta celowo potocznie. Różnice między odmianami polszczyzny nie są tak duże, aby można było wydzielać z niej języki rzeczywiście odrębne. Dotyczy to między innymi gwary śląskiej czy góralskiej, które są tylko odmianami języka polskiego.

Mimo prowokacyjności pytanie postawione przez K. Dejnę pozostaje atrakcyjne. Przypomina licznym autorom, redaktorom, mówcom i aktorom, że rozróżnianie odmian języka jest jedną z podstaw poprawności (nie politycznej, ale tej ludzkiej). Każda sytuacja tekstowa wymaga odpowiedniego dla niej stylu. Jeśli tekst jest urzędowy lub urzędniczy, to słownictwo i pewne konstrukcje zdaniowe powinny być urzędowe albo urzędnicze. Jeśli tekst jest oficjalny, to jego język nie powinien być kolokwialny, i odwrotnie. Jakże często słyszymy w towarzystwie szumną-dumną zapowiedź: „Poznaj moją małżonkę, Gośkę (Kaśkę, Zośkę itd.)”. To brzmi śmiesznie. Powinno być: „Poznaj moją żonę, Gośkę”. Czy ludzie przestali rozróżniać style?

Trudno zapomnieć błąd redakcyjny popełniony przez „Gazetę Wyborczą” w 1997 r., kiedy prof. Leszek Kołakowski wygłaszał w telewizji swoje słynne miniwykłady filozoficzne, potem wydane przez Znak pod tytułem Mini-wykłady o maxi-sprawach . Redaktor dziennika na kolanach przenosił słowa wielkiego profesora z zapisu telewizyjnego na papier. Słowo w słowo, łącznie z zająknięciami, przypadkowymi i niezamierzonymi wtrąceniami, wyrażeniami typowymi dla języka mówionego i występującymi tylko w nim. Można je, a czasem nawet trzeba pozostawiać w tzw. mowie niezależnej, w dialogu literackim, kiedy autor tekstu naśladuje mówienie, ale nie wolno przenosić do narracji. Język mówiony to jedno, a język pisany drugie. I wyszło z tego coś okropnego. Te teksty wręcz ośmieszały filozofa, były nieznośne. Wreszcie ktoś w redakcji zrozumiał, przemyślał, przetrawił i odrzucił kompleks nieomylności. Trzy ostatnie odcinki ukazały się już zredagowane w języku pisanym. Wielbiciele Kołakowskiego odetchnęli.

Tego rodzaju doświadczenia powodują, że kiedy wprawnemu czytelnikowi wpada w ręce wywiad prasowy, zapis wykładów, relacja z wystąpień, zabiera się do czytania z pewną rezerwą. Najpierw odruchowo sprawdza styl i jego związek z tematem, osobami, zdarzeniami, sytuacją. Chce wiedzieć, czy autor tekstu jest świadom tego, co pisze. Jeśli nie, to tekst zostaje odrzucony. Dotyczy to także prac naukowych, choć tu sprawa wydaje się jeszcze bardziej skomplikowana. Dość powszechne jest przekonanie o tym, że utwór naukowy musi być hermetyczny, także stylistycznie, i to w warstwie słownej nienależącej do terminologii. Tekstów naukowych ładnych, czytelnych, zachęcających, literacko przystępnych prawie już nie ma. Minęły czasy pięknych podręczników Władysława Tatarkiewicza, Jerzego Pelca, Tadeusza Kotarbińskiego, Andrzeja Szczeklika, Tadeusza Tołłoczki, Jana Nielubowicza. Epidemia nadnaukowego przegięcia stylistycznego dotarła do podręczników akademickich, ale widać jej wpływy również w szkolnych. Coraz częściej nauczyciel musi w prostych słowach objaśniać, co tam jest napisane. Dochodzi do głosu pokolenie autorów specjalistów, które albo nie rozróżnia stylów, albo nad nimi nie panuje, albo – i to by było straszne – je lekceważy.

e-mail: www.lpj.pl