Cień niżu

Jacek Wojciechowski

Spadek liczby ludności w Polsce, początkowo niewielki, postępuje już od 2005 roku, a w kolejnych latach spotęguje się jeszcze bardziej. Według prognoz, w 2030 roku będzie nas o 2,5 miliona mniej, niż właśnie w 2005 roku. To tak, jakby nagle wyludniło się całe województwo łódzkie albo Warszawa do spółki z zaprzyjaźnionym Krakowem. Jednak najbardziej przykuwa uwagę redukcja liczby osób w wieku szkolnym i akademickim – bo skutki są różne i teraz zaczęły ujawniać się bardzo wyraźnie.

Pozornie bez zaskoczenia, bowiem tak było i jest w wielu innych krajach europejskich, oraz tak sugerowały prognozy. Ale to niczego nie zmienia: nie eliminuje dramatów ani nie łagodzi emocji. Niż demograficzny jest w skutkach gorszy aniżeli tsunami, bo nie tylko nie można go powstrzymać, ale też nie da się przed nim uciec.

Tendencje

Populacja w wieku akademickim (19-24 lata) zwiększała się w Polsce aż do 2005 roku, osiągając liczebność 3,9 miliona osób. Potem jednak rozpoczął się regres i to radykalny; w tej grupie wiekowej ubywa odtąd po ok. 100 tys. osób rocznie. A na 2030 rok prognozy zapowiadają, że będzie to zbiorowość najwyżej dwumilionowa, czyli w ciągu ćwierćwiecza liczba zmaleje o połowę. To są statystyki szokujące. Zatem oczywiście nic, co dotyczy tej kategorii wiekowej, nie może pozostać takie, jak było – cudów nie ma. To zaś, co obserwujemy obecnie, stanowi dopiero inaugurację zmian.

Z doniesień wynika, że w tej chwili grupa wszystkich studiujących w kraju sięga liczby 1.840 tys. Utrzymanie zatem aktualnej infrastruktury akademickiej bez reform wymagałoby, żeby za piętnaście lat na studiach znalazło się całe pokolenie – bez wyjątków. Czegoś podobnego nie przewidział ani Wernyhora w ostatniej, pomyślnej sentencji, ani nie zapowiedziała Przepowiednia z Tęgoborza . No więc tak chyba nie będzie.

Wobec tego zaś nie można nie zadać pytania o los – przynajmniej niektórych – 470 wyższych uczelni, z czego aż 338 (73%) to są szkoły niepubliczne, najbardziej na zagrożenia narażone. Zresztą niż dotyka i dotknie wszystkie uczelnie, natomiast z pewnością nie każdą równo i nie z takim samym, dramatycznym skutkiem.

Nie od dzisiaj krążą wątpliwości, czy potrzeba nam aż tylu szkół wyższych, szczególnie małych i biednych. W ogóle zresztą publiczne wydatki na szkolnictwo wyższe są u nas trzykrotnie mniejsze aniżeli w innych krajach rozwiniętych, a środki prywatne kierowane na ten cel wyglądają tym bardziej ubogo, kumulują się bowiem w uczelniach niewielkich, nawet jeśli stosunkowo licznych. Ich liczba to prawie 3/4 ogółu, ale uczy się tam tylko 1/3 wszystkich studentów.

W stosunku do roku akademickiego 1992/93, liczba wyższych szkół niepublicznych eksplodowała z 18 do 338. Intencje tego wybuchu nie były wyłącznie komercyjne, ale też nie kształtowało się wszystko tak, że ktoś tego chciał lub akurat nie chciał. Podziałało prawo popytu oraz podaży, być może nie w pełni rzeczywiście swobodne – publiczne mikrouczelnie (lepiej wspierane) też przecież powyrastały – ale jednak mocno zliberalizowane. W pewnej chwili pojawiły się nawet kłopoty bogactwa, lecz to już minęło: od przedwczoraj mamy bogactwo kłopotów.

Nie tylko dlatego, że w swoim czasie nie było wystarczająco skutecznych, racjonalnych przeciwdziałań – zresztą bardzo trudnych do wypracowania oraz prawie niemożliwych (w warunkach częściowo wolnego rynku) do wdrożenia. Poza tym bowiem sytuacja okazała się propagandowo pokuśna, zwłaszcza z politycznego punktu widzenia.

Oto nagle wszak, niemal samoczynnie, współczynnik akademickiej scholaryzacji w Polsce osiągnął standardy światowe: 53,7% populacji w odnośnym przedziale wieku przebywa na studiach. A wśród osiemnastolatków (istnieją i takie rankingi) uczy się albo studiuje 91,6%. To tylko ciut mniej, niż w Szwecji (95,4%) albo w Finlandii (93,5%), a zdecydowanie więcej, aniżeli w całej UE (77%), w USA (66%) bądź w Zjednoczonym Królestwie (52%). Nie istnieje na świecie taki polityk, który nie uczyniłby z tego polityczno-operowej arii.

Tym bardziej, że statystyki na temat jakości milczą. I mało kto pyta, co z tego wynika naprawdę oraz komu to potrzebne. Bo ewentualne odpowiedzi nie konfigurują się jednoznacznie, a kwestię jakości można zagadać na śmierć.

Zresztą odkąd widać, że nie obejdzie się bez ilościowych redukcji w akademickiej infrastrukturze, ważniejsze staje się inne pytanie. Czy mianowicie regulatorem kreatywnym zmian może być sam wolny rynek oraz swobodna gra sił? Otóż niekoniecznie, i to jest kłopot poważny. Nie ma żadnej gwarancji, że upadną tylko uczelnie słabe i zbędne, a przetrwają lepsze. Jak też nie ma równych szans w konkurencji wyższych szkół publicznych oraz niepublicznych. Niejeden powie: na szczęście – i będzie miał rację. Lecz ktoś inny zwróci uwagę, że z tym szczęściem wcale tak nie jest do końca – i również będzie miał rację.

Opinie i mity

Istnieje obiegowa opinia, że na studiach drugiego stopnia w dobrej uczelni łatwo zidentyfikować licencjatów z niewielkich szkół wyższych (również publicznych) ze względu na rzucające się w oczy liche umiejętności. W istocie jest to prawda tylko częściowa. Z jednej strony nie odnosi się do wszystkich takich licencjatów, z drugiej mizerna wiedza nie omija również studentów uczelni uznanych za dobre, a nawet renomowanych uniwersytetów.

Trzeba mieć nadzieję, że przynajmniej proporcje są odmienne, ale dyplomów dobrej jakości chyba żadna uczelnia w stu procentach nie zagwarantuje. Bo zła edukacja utrwala się już na poziomie szkolnym, czego potem nie ma jak skorygować. A przy tym, wobec tak wielkiego natłoku studiujących, na efektywne kształcenie wszędzie nie wystarcza dobrej kadry dydaktycznej oraz odpowiednich warunków studiowania. Czy teraz to ulegnie zmianie? Trudno powiedzieć. Na razie prawdziwą wiedzę zdobywa tylko ten, kto naprawdę chce, gdziekolwiek jest, chyba że trafił gorzej niż źle. Natomiast nie każdego, kto nie chce, udaje się w porę wyeliminować.

O tym na ogół nie mówi się głośno. Zwłaszcza teraz, kiedy grupa kandydatów na studia kurczy się dramatycznie, bo przecież od liczby studentów zależy kondycja każdej uczelni. Dlatego dydaktycy z ostrzejszymi wymaganiami są przez wszystkich traktowani źle, a zewnętrzne kontrole właśnie do nich, a nie do studiujących, adresują swoje zarzuty. To jest paranoja.

Jednocześnie mnożą się wypowiedzi, jakoby niemożliwe było, aby po trzech latach studiów licencjat nie posiadł żadnej nowej wiedzy. Otóż to nie tylko jest możliwe, ale zdarza się naprawdę – częściej niż okazjonalnie. Są takie dyplomy, licencjackie i magisterskie, którym wartości można przypisać jedynie zdobnicze. Ich posiadacze krążą wśród innych tylko dlatego, że niewiedza też podlega przyciąganiu ziemskiemu. Lecz automatyczne kojarzenie ich z określonym rodzajem albo z topografią szkół wyższych często byłoby pomyłką.

Owszem jest niemało uczelni niepublicznych, które nie są żadnymi uczelniami i powinny od zaraz założyć czapki-niewidki. Ale dałoby się również sporządzić listę wyższych szkół publicznych, pod żadnym względem nie lepszych. Jednych i drugich nie powinno być w ogóle, jednak niektóre zapewne przetrwają, zniknąć natomiast mogą dobre.

Z kolei sporo uczelni niepublicznych ma właśnie dobrą lub wręcz znakomitą renomę. Czy to wystarczy do przetrwania? Oby.

Obok dwóch niepublicznych uniwersytetów – ale ze szczególnym rodowodem (KUL, UPJPII) – szesnaście z nich ma rangę akademii, z własną dobrą kadrą pracowników nauki oraz z osiągnięciami dydaktycznymi i naukowymi. W ogólnym rankingu rodzimych uczelni na jedenastej pozycji ulokowała się Akademia Leona Koźmińskiego. Wysokie notowania ma Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej, Polsko-Japońska Wyższa Szkoła Technik Komputerowych i Uczelnia Łazarskiego, a także łódzka Społeczna Akademia Nauk oraz rzeszowska Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania. Zaś spoza wielkich aglomeracji: Akademia Humanistyczna w Pułtusku. Nie zawsze da się je w pełni porównać z dużymi uczelniami, istniejącymi od dawna, nawet od stuleci – te powstały wszak dopiero co – ale osiągnięty poziom świadczy o nich lepiej niż dobrze. Toteż gdyby któraś z takich uczelni nie zdołała przetrwać, byłaby to dotkliwa strata dla całej naszej rzeczywistości akademickiej.

Późny start, już to od zera bądź na mizernych fundamentach, utrudnił uczelniom niepublicznym i małym publicznym osiągnięcie godziwych standardów dydaktycznych. Mało przychylne, a w dodatku zmienne, okazały się przepisy, ale jeszcze bardziej dała się we znaki nieprzyjazna atmosfera. Nowe szkoły wyższe na ogół nie miały swojej kadry dydaktycznej, stopniowo i z trudem dorabiając się własnych, młodszych nauczycieli akademickich, natomiast samodzielnych pracowników nauki arendując zazwyczaj z uczelni stabilnych. No i z tego wygenerowała się rozhisteryzowana mitologia.

W polowaniu na dwuetatowców brał udział kto chciał, a głównie media – nieodmiennie antyinteligenckie, bo to się dobrze sprzedaje – z kilkunastu multidydaktyków czyniąc model do bicia, rzekomo powszechny. A prawda jest taka, że dobry dydaktyk funkcjonuje skutecznie wszędzie, gdzie wykłada, zatem pomógłby poprawić jakość kształcenia także w mniejszej uczelni. Ale chętnych nagonka jednak zniechęciła i niejeden z tych dobrych dał sobie spokój.

Próżnię zaczęli wypełniać słabsi lub w ogóle mierni, współtworząc szkoły o dziwacznym niekiedy profilu i parterowym poziomie, w dodatku nierzadko w dużych aglomeracjach, a zatem bez sensu, bo tam już wyrósł był cały las wyższych uczelni. Na to, tu i ówdzie, nałożyły się jeszcze obniżone jakości rekrutacyjne (najlepsi wolą uniwersytety renomowane), oraz – niekoniecznie liczne, ale mocno nagłaśniane – praktyki niezgodne z prawem albo pozoranckie. No i w ten sposób powstały obiegowe wyobrażenia, czasem odpowiadające faktom, ale często nie.

Konteksty

Owszem, uczelnie to są kształcelnie, więc jeśli nie kształcą lub robią to źle, to powinny pożegnać się z rzeczywistością. Ale tak jednoznaczna opinia odnosi się wprost tylko do przypadków skrajnych, nawet gdyby licznych, to przecież nie wszystkich. Wiele uczelni robi to, co robi – dobrze albo bardzo dobrze. Jeszcze inne – średnio. No i właśnie z nimi jest kłopot największy, także w kontekstach pozaedukacyjnych.

Kiedy bowiem powstawały i później, ktoś wyłożył na nie kasę, po części publiczną, a częściowo nie. Inwestorzy liczyli na jakiś ogólny pożytek i na własny zysk, niekoniecznie duży (nic w tym złego), do czego jednak nie udało się dojść. To nie jest wprawdzie moje zmartwienie, lecz czyjeś zmartwienie to jednak jest. No i z portfela pozapublicznego w edukację pomaturalną wpompowano trochę grosza. Można było w coś innego.

Z publicznego również. Powstały budynki, zainstalowano wyposażenie, powstał większy lub mniejszy majątek trwały. Czy już eksmajątek? Po uczelniach, które znikną, może nie będzie komu tego przejąć bez strat. Tak jak pozostałości po wykasowanych szkołach, zaczną straszyć całe okolice? Niby mówi się trudno, ale to jest porażka jednak społeczna, a nie tylko kilku osób.

Znaczna część małych uczelni ulokowała się daleko od wielkich aglomeracji. Na 379 powiatów – 172 (45%) ma na swoim terenie szkoły wyższe. To niejednemu oraz niejednej stwarza szansę studiowania w miejscu zamieszkania, mimo odpłatności tańszą, aniżeli daleko od domu. Na tym polega fundamentalna różnica w stosunku do kiepskich uczelni w wielkich miastach. Wyższe szkoły, nawet te nieduże, zatrzymały w mniejszych miejscowościach młodzież, tworząc dobrą atmosferę oraz korzystny koloryt. Miasta bez młodzieży są jak lasy bez ptactwa lub stawy bez żab. Egzystują, ale to jest egzystencja smutna.

Najmniejsza w kraju miejscowość z własną uczelnią to zapewne podwarszawska wieś Falenty, lecz bliskość Warszawy czyni z niej raczej podstołeczne przedmieście. Natomiast znaczenie młodzieżostabilne bezdyskusyjnie mają wyższe szkoły albo uniwersyteckie filie w miastach tak niewielkich, jak Sucha Beskidzka (dwie szkoły), Opole Lubelskie, Kolbuszowa, Strzelce Krajeńskie oraz w szeregu podobnych. Dlatego są to miasta gwarne i ruchliwe.

Uczelnie pozamegapolitalne wnoszą też do (nie tylko) lokalnego życia inne wartości dodatkowe, bo nie zawsze jest tak, że one sobie po prostu są. Przykład: środki na Literacką Nagrodę Europy Środkowej ANGELUS dla tłumaczki tekstu literackiego wyłożyła Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa w Wałbrzychu. Imienia Angelusa Silesiusa wprawdzie, lecz patroni sami z siebie nikogo do niczego nie obligują.

Oraz jest inna okoliczność, bardzo dramatyczna. Dla osób w wieku akademickim – zwykle bez kwalifikacji – często nie ma żadnej pracy. W przedziale wieku 18-29 lat, ponad 730 tys. osób to bezrobotni. Gdyby nie absorpcja w wyższych uczelniach, ta liczba wzrosłaby co najmniej dwukrotnie, a tego nie da się zlekceważyć w żadnym, nawet dużym kraju. Dla każdej władzy politycznej to jest bomba z ukrytym zapłonem.

No tak – można powiedzieć, że nie taki jest sposób zaradczy. Możliwe, że nie jest. Ale wobec tego: jaki jest?

Skoro zaś już o tym mowa – wygaszenie wielu małych szkół wyższych pozbawi pracy kilka tysięcy zatrudnionych tam osób, dla których innego zajęcia nie ma. W konkursach na stanowiska, ogłaszanych przez duże uczelnie, z reguły nie mają większych szans. Z kolei w systemie szkolnym nauczycieli też się zwalnia, a nie zatrudnia. Natomiast adaptacja do zupełnie innej pracy (gdzie również brakuje wakatów), nawet przy zgodności kwalifikacji, to prawdziwa droga przez mękę z nieznanym finałem. Bo wprawdzie uczelnie to też instytucje, ale obowiązujące w nich reguły mają niewiele wspólnego z zasadami pracy w świecie pozauczelnianym. To jest jak skok do przerębla na Antarktydzie.

No i co?

No właśnie. „Houston, mamy problem”. Tyle, że nie mamy żadnego Houston. Jest tylko sam problem, z którym każdy musi radzić sobie sam.

Takie próby są. Pojawiły się nieznane wcześniej inicjatywy zmierzające ku bliższej integracji małych uczelni, a przynajmniej współpracy oraz wzajemnie koordynowanej rekrutacji. Razem można lepiej niż samopas – z zachowanej ogólnej niezależności. Kandydatów w sumie więcej nie będzie, lecz można pokusić się o lepsze dostosowanie oferty i o zachęcenie zrezygnowanych.

Z kolei zamiast tak wielu małych i słabych lokalnych uczelni publicznych ewentualnie efektywniejsze mogą być wydziały zamiejscowe uczelni dużych albo ich filie w innych miejscowościach, co również stanowi wariant integracji. Niekoniecznie zresztą przez obie strony pożądanej, ale oto na gardle pojawił się nóż.

Tak czy inaczej, dalsza egzystencja uczelni marnych ma perspektywy zerowe. Absolwent dowolnej szkoły pomaturalnej, niekoniecznie licencjat, musi coś umieć koniecznie. Jest więc pora, żeby rozumnie podkręcić śrubę wymagań oraz standardów. Instrumenty po temu albo są (niewykorzystane), albo trzeba je stworzyć, możliwie niedługo.

Z drugiej strony – być może jest szansa na lepszy poziom nauczania także w uczelniach z drugiego szeregu. Byliby (znowu) przydatni dwuetatowcy z uczelni renomowanych, ale ci najlepsi (ankietowe oceny po coś są), ze stosowną zachętą legislacyjną, a zwłaszcza: z poniechaniem obszczekiwania każdego, kto solidnie wykonuje swoją drugą pracę. Stopniowo rośnie też rezerwowa kadra nadal sprawnych dydaktyków, którym duże uczelnie powiedziały „pa” ze względu na wiek. Są do zaproszenia, jeżeli zrobi się to w sposób elegancki. Natomiast w każdym wypadku najsłabsi powinni odejść, bo niezajętych stanowisk nie ma.

Zapewne cała dotychczasowa infrastruktura naszego szkolnictwa wyższego nie jest możliwa do utrzymania, a zmiany nie będą łatwe ani bezbolesne. Z kolei jednak szkoda w niej wszystkiego, co rzeczywiście ma wartość społeczną i edukacyjną.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski, bibliotekoznawca literaturoznawca, pracownik Instytutu Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.