Same dobre czasopisma

Henryk Hollender

Materia znika, zostają tylko równania. Prawda? Fałsz? A teraz znika tekst, tylko cytowania się ostają. Nie ma nawet znaczenia, czy się czyta, czy nie czyta – trzeba zacytować, trzeba być cytowanym. Dobre teksty to takie, które zagnieżdżają się w długich i gęstych łańcuchach cytowań. Te łańcuchy wyglądają tak, jakby istniały przed napisaniem tekstów. A innego kryterium nie ma. Nie ma nawet dobrych czasopism; to znaczy są – mianowicie te, które zamieszczają wysoko cytowane artykuły.

Cytowania są najważniejsze, cała reszta jest po drodze i zasługuje na maksymalne uproszczenie. Czyli komputeryzację. Nasze wartościowe pomysły i wyniki – wartościowe, czyli przyciągające następców, by cytowali – trzeba przedstawić w postaci tekstu o odpowiedniej strukturze, co ułatwia specjalistyczny program, taki jak Article Authoring Add-in for Word Microsoftu. Wychodzi z tego podobno tekst zgodny z normą edytorską Narodowej Biblioteki Medycyny (NLM), ale przecież teraz nie wysyłamy już tekstu do wydawcy pocztą elektroniczną. Należy raczej posłużyć się programem, który steruje całym procesem tworzenia i wysyłki manuskryptu, recenzowania, poprawiania tekstu, jego autoryzacji i niegubienia się w tym wszystkim. Taki program to np. szeroko stosowany Editorial Manager. Jak dobra kanalizacja – czytam w blogu „Public Library of Science” opinię samego wytwórcy, przedstawiciela firmy Aries Systems Corporation. System ma być niewidoczny, niezawodny i cichy. Rozumiem, że nie cieknie i nie wonieje.

Skoro przemysłowo się drukuje od dobrych stu pięćdziesięciu lat, a składa od ponad stu, to na przemysłową obróbkę tekstu czas najwyższy, a przemysłowe jego tworzenie już się skrada opłotkami. Jeżeli prowadzimy duże wydawnictwo, to możemy wdrożyć system Metapress i skomputeryzować cały proces wydawniczy, włącznie z hostingiem szuflady redakcyjnej, z wyjątkiem jednej rzeczy – sprawdzenia, czy autorem rękopisu nie jest robot. System potrafi orzec, czy w Internecie nie ma już takiego samego tekstu (plagiat), ale ani nie porówna dwóch tekstów, jeśli oba nie występują w postaci cyfrowej, ani nie mignie światełkiem, jeśli autorem tekstu jest szympans, któremu wystarczająco długo pozwolono stukać w klawiaturę. Czy można tak zaprogramować komputer, by emulował tekst naukowy z dbałością o dobór odsyłaczy i jako taką spójność terminologiczną? Gdzieś czytałem, że wykonalna jest nawet podróbka wnioskowań, czyli laboratoryjna hodowla argumentacji. Czytałem też – via BazTech – artykuł o metaprojektowaniu; czy „metaautorstwo” jest tak znowu daleko?

Problem nie jest pozorny i przyszłościowy, wszyscy bowiem mamy kolegów, którzy potrafią do złudzenia naśladować komputer emulujący pisanie tekstu naukowego. Nie chodzi o to, że ich artykuły są zrozumiałe dla niewielu, bo takie też mogą prowadzić do jakiegoś nowego pojmowania rzeczywistości, a jeśli nie, to przynajmniej otwierać sekwencje tekstów przeradzających się w działania skuteczne na jakimś polu, zwłaszcza medycznym, technicznym lub rolniczym. Chodzi o teksty mające wielu odbiorców i rozległe grupy wsparcia, których walory poznawcze lub praktyczne jakoś nigdy nie dają o sobie znać... Nikt jednak nie podnosi tego problemu, ponieważ potencjalni (to znaczy mniej więcej kompetentni) czytelnicy dzielą się na dwie grupy: taką, która do tych tekstów nigdy nie sięgnie jako do nudziarstwa, oraz taką, która żyje z tego, że je pisze, cytuje lub recenzuje.

Recenzuje? Czy wolno tak napisać? Przecież recenzowanie, o którym dotąd wcale tu nie wspominaliśmy, jest we wszystkich wydawnictwach ostoją oceny jakościowej, procesem pod najściślejszą ochroną, zorganizowanym tak, by nawet nie dało się o nim źle pomyśleć. Przerabiamy to w tej chwili, otaczając każdy tytuł szwadronem recenzentów upozowanych na Temidę z opaską na oczach. Zapewne tak właśnie to działa. Trudno bowiem oczekiwać, by recenzent wymuszał na autorze poziom wyższy niż swój własny. Jeśli wszyscy się umówią na określone kryteria jakości, to nawet zachowując gotowość zakwalifikowania do druku tekstu niekonwencjonalnego, odkrywczego, zagrażającego wprost ich paradygmatowi – taka otwartość jest wpisana w etos nowożytnej recenzji naukowej – będą równocześnie masowo dopuszczać publikację tekstów bladych i poprawnych, ich paradygmat usilnie wspierających. Nie będzie wiadomo, jak naruszyć tę zmowę – zapewne mimowolną i pozbawioną złych intencji. Generującą obieg zamknięty, ale na tyle rozległy, by nie było słychać grymaszenia.

Być może zatem budujemy oto właśnie potężny kompleks autorsko-recenzencko-cytowalniczy, w którym pojedyncze wydawnictwo (urzędas z licencją na Metapress; z outsourcingu rada programowa, recenzenci i marketing) to instytucja bez znaczenia. Syndykat ten masowo produkuje nadzwyczaj wpływowe czasopisma, zasilane tekstami, które doczekają się wielu cytowań. Zapewne istnieją już jakieś naukometryczne modele takiego zjawiska; tymczasem wyobraźmy je sobie jako krzywą, gdzie oś odciętych to liczba cytowań, a oś rzędnych to liczba publikacji o tej liczbie cytowań; krzywa na długim odcinku odzwierciedla wysokie wartości i nieskwapliwie zmierza do zera. Same dobre artykuły, nikt nie nadąży z czytaniem, ale cytowań nie zabraknie. Ministerstwo publikuje jednolitą samotną listę A. Co za ulga! 