Pirackie wyczyny
W poprzednim odcinku (Piratka wśród filozofów, FA 01/2013) opisałem pierwszą część kariery naukowej mgr Magdaleny Otlewskiej, byłej doktorantki (filozofia) Uniwersytetu Wrocławskiego. Po wpłynięciu recenzji stwierdzających, że prawie 2/3 jej pracy doktorskiej Teofania stworzenia według Hildegardy z Bingen (promotor: prof. Janina Gajda-Krynicka) zostało dosłownie przepisane z książek trzech autorów, 14 listopada 2012 r. dysertacja nie została dopuszczona do obrony. Jednak w Radzie Naukowej Instytutu Filozofii UWr. (dyrektor: dr hab. Leon Miodoński, prof. UWr.) nadal toczyły się dyskusje nad celowością zamknięcia przewodu doktorskiego, tak aby ewentualnie nie odbierać doktorantce szans na rozwój kariery naukowej i aby mogła napisać nową pracę (sic!).
III posiedzenie Rady
12 grudnia 2012 r. miało miejsce trzecie posiedzenie Rady Naukowej w tej sprawie. Otwierając je prof. Miodoński powiedział, że sytuacja jest jednoznaczna: w obydwu recenzjach stwierdzono plagiat, zaś w ostatnich dniach dotarły informacje o plagiatach p. Otlewskiej w kolejnych publikacjach naukowych, dlatego należy zamknąć przewód, aby ten przypadek nie szkodził dobremu imieniu instytutu. Dodał, że ostatnio słyszał o podobnej sprawie doktoratu na Akademii Leona Koźmińskiego, rozliczanego jako grant promotorski NCN, wówczas recenzent zarzucił plagiat na kilku stronach. I mimo obrony doktorantki przez promotora, że badania wykonano rzetelnie, uznano, że jest to „ciężkie przestępstwo naukowe” i odwołanie oddalono.
W dyskusji zabrał głos dr hab. Damian Leszczyński, zauważając, że w przypadku, kiedy obie recenzje są negatywne, zamknięcie przewodu powinno być automatyczne. Prof. Adam Chmielewski oświadczył, że Instytut został całą tą sprawą bardzo mocno dotknięty, ale sądzi, że „to nie my jesteśmy źródłem tego problemu, bowiem nie ponosimy odpowiedzialności za czyny p. Otlewskiej”. Jego zdaniem, reakcja Rady Instytutu była poprawna. Zabierający ponownie głos dr Leszczyński stwierdził, że broniąc mgr Otlewskiej instytut podważa kompetencje recenzentek. Obecne debatowanie nad sprawą stawia instytut w złym świetle.
Do tej wypowiedzi odniosła się dr hab. Maria Kostyszak, uważając, że dyskusja nie podważa kompetencji recenzentek, które zdyskwalifikowały dysertację ze względu na plagiat, „natomiast my chcemy docenić dokonania własne doktorantki”. Sam doktorat został przez rzecznika dyscyplinarnego przekazany ekspertowi prawa autorskiego, który ma wydać stosowną opinię. Wtrącił się tutaj dyrektor Miodoński, podkreślając, że w opinii NCN „dokonania własne” nie liczą się, gdy w treści pracy jest plagiat. Odpowiedziała mu dr Kostyszak, stwierdzając: „Ja już przerabiałam komunizm. Czuję jakby NCN był instytucją, która się nie kieruje sprawiedliwością, tylko formalnym prawem. Chodzi mi o tryb postępowania, w którym liczą się tylko formalne względy – to, co powie maszyna, a nie zmysł sprawiedliwości. Jako pracownik Zakładu Etyki odmawiam bezdyskusyjnej zgody na taki tryb postępowania”. Z kolei dr Leszczyński stwierdził, że mgr Otlewska nie zasługuje, aby z powodów etycznych zastanawiać się nad jej pracą doktorską. Poparł go prof. Miodoński, który przypomniał list emailowy prof. Honoraty Jakuszko z Lublina, mówiący o wycofaniu z druku w wydawnictwach UMCS dwóch prac mgr Otlewskiej ze względu na zarzut plagiatu.
Po przerwie zabrała głos promotorka doktorantki, prof. Janina Gajda-Krynicka, która podkreśliła, że mgr Otlewska złożyła wyjaśnienie, zgodnie z którym to nie ona oddała do druku dwa inkryminowane artykuły. O tym zaświadcza korespondencja byłej doktorantki z prof. Leszkiem Kopciuchem [redaktorem publikacji – MW], który potwierdził, że nie otrzymał od niej rzeczonych maszynopisów. Według mgr Otlewskiej, artykuły w postaci referatów wysłała ona dr hab. Małgorzacie Kowalewskiej, z którą pozostawała w ścisłym kontakcie. Referaty te nie były przeznaczone i kierowane do publikacji, w związku z tym nie można obciążać nimi mgr Otlewskiej. Co do kwestii plagiatu w doktoracie, prof. Gajda-Krynicka rozróżnia plagiat formalny od plagiatu merytorycznego. Formalny to zwykłe przepisanie tekstu, posłużenie się szeregiem zwrotów. Plagiat merytoryczny zachodzi ostatnio bardzo często, istnieją prace, które są streszczeniami innych książek. W jej opinii plagiat merytoryczny w przypadku p. Otlewskiej nie występuje, bowiem badała ona materiały źródłowe, posługiwała się swoją metodą, analizowała teksty i wyciągała wnioski. Np. wyróżniła zupełnie inne stanowiska badawcze oraz przywoływała inną literaturę niż prof. Kowalewska. Zdaniem prof. Gajdy-Krynickiej powinna to zbadać Komisja Dyscyplinarna, do której sprawa została słusznie skierowana. Ma jednak obawy, czy specjalista prawa autorskiego potrafi odróżnić te dwa aspekty plagiatu. Prosi też Radę Instytutu, aby spojrzeć na sprawę plagiatu p. Otlewskiej z perspektywy sprawiedliwości, docenić dokonania własne doktorantki oraz zaznaczyć w protokole, że pozostawała ona w kontakcie z recenzentkami. Zabierając ponownie głos, dyrektor instytutu prof. Miodoński stanowczo podkreślił, że cała ta sprawa szkodzi instytutowi. Jego zdaniem instytut zachował się poprawnie i wszystkie formalne elementy zostały wypełnione, dlatego teraz pozostaje kwestia zamknięcia przewodu doktorskiego. W odpowiedzi prof. Gajda stwierdziła: „Nie pierwszy raz instytut staje przed takim problemem i jeszcze nigdy mu to nie zaszkodziło”.
W głosowaniu na 17 uprawnionych osób wzięło udział 10 samodzielnych pracowników naukowych. Głosów „tak” było 5, „nie” – 2, zaś „wstrzymujących się” – 3. Stąd wniosek w sprawie zamknięcia przewodu doktorskiego nie uzyskał wymaganej większości głosów.
Po głosowaniu wywiązała się dyskusja, w której zarysowały się dwa główne stanowiska. Dr hab. Maria Kostyszak stwierdziła, że z jednej strony jest autorytet dwóch pań recenzentek, ale z drugiej - autorytet prof. Gajdy-Krynickiej i ojca Matusiaka, który nie widzi powielenia struktury merytorycznej książki. Zdaniem prof. Gajdy należy się skupić na aspekcie merytorycznym i aspekcie sprawiedliwości. Plagiat nie powinien się zdarzyć, ale też nie podważa wieloletniej pracy, którą wykonała doktorantka.
Następnie wypowiedział się dr hab. Damian Leszczyński, który zwrócił uwagę na kuriozalność sytuacji. Rada miała stać na straży pewnych wartości nauki, bowiem za tego rodzaju działania i naruszenie praw autorskich dyskwalifikowane są licencjaty, a obecnie debatuje nad nierzetelnym doktoratem. Poparł go prof. Adam Chmielewski, który także powiedział: „Nasze stanowisko było poprzednio zbyt mocno zniekształcone elementami subiektywnymi, stąd bez osądu Komisji Dyscyplinarnej nasze głosowanie w dalszym ciągu będzie dawało wyraz raczej emocjom aniżeli trzeźwemu osądowi”. W opinii wicedyrektora Instytutu ds. nauki, dr hab. Leszka Kleszcza, „osąd rzecznika dyscyplinarnego będzie nowym elementem, który da podstawy do nowego głosowania. Dzisiejsze głosowanie podtrzymuje stan rzeczy”.
IV posiedzenie Rady
16 stycznia 2013 odbyło się czwarte posiedzenie Rady Instytutu w tej sprawie, w którym po raz pierwszy wzięły udział obie recenzentki: prof. dr hab. Agnieszka Kijewska z Wydziału Filozofii KUL w Lublinie oraz dr hab. Małgorzata Kowalewska z Instytutu Filozofii UMCS w Lublinie.
Otworzył je prof. Leon Miodoński i powiedział, że obecne posiedzenie jest konieczne, bo doktorantka wprowadzała całą radę w błąd przez podawanie fałszywych informacji, które spowodowały, że na posiedzeniu grudniowym nie zamknięto przewodu. Błędem było to, że nie zaproszono wcześniej recenzentek, ale on sądził, iż recenzje są tak druzgocące i jednoznaczne, że członkowie rady jednogłośnie zamkną przewód doktorski.
Pierwsza głos zabrała prof. Agnieszka Kijewska, która podtrzymała w całości swoją recenzję i stwierdziła, że dysertacja mgr Otlewskiej jest masywnym plagiatem. Krótko odniosła się do listu doktorantki z 25 listopada 2012 r. dziwiąc się, że na Uniwersytecie Wrocławskim akceptują 10-procentowy plagiat, ale i tak liczba przepisanych dosłownie stron doszła do 70 proc. tekstu. Poinformowała zebranych, że na fakt zapożyczeń w pracy doktorskiej wpadła już na początku lektury, bowiem na stronie 14 wstępu jest błędne odniesienie do jej książki. Kiedy sprawdziła swój tekst i zobaczyła, że paragraf dosłownie przepisano, zaczęła sprawdzać odniesienia bibliograficzne z tekstami konkretnych książek. Szybko odkryła, że całe rozdziały są dosłownie przepisane z książki dr Małgorzaty Kowalewskiej, w tym wstęp i zakończenie. Około 27 stron przepisano z książki o. Matusiaka, wydanej w 2003 roku. Doktorantka świadomie zmieniała tekst, czasami z treści książki Kowalewskiej wpisywała go do swoich odnośników, zamieniała tłumaczenia na swoje, ale czasami bezkrytycznie przepisywała tekst, popełniając kompromitujące błędy. Pisze np. we wstępie (przepisując słowo w słowo od Kowalewskiej!), że prezentowana praca składa się z dwóch części, ale przecież jej doktorat składa się z 5 rozdziałów. Ogółem przepisała sto kilkadziesiąt stron, natomiast własnych zdań w splagiatowanym tekście prawie nie ma. Jedyna „własna” informacja to ta o zamiarze mianowania Hildegardy z Bingen „doktorem Kościoła” przez papieża Benedykta XVI. Cała sprawa jest bardzo denerwująca i trudno uwierzyć, że doktorantka do tego stopnia naruszyła różnorodne normy.
Uwagi splagiatowanego recenzenta
Z kolei dr hab. Małgorzata Kowalewska na początku rozdała zgromadzonym swoje obszerne, pisemne ustosunkowanie się z 6 stycznia br. do „Odpowiedzi Doktorantki” na recenzje. Następnie ustnie wyjaśniła, że jej kontakty z doktorantką były sporadyczne. [Opisuje je w osobnym artykule w tym numerze FA na str. 54-55 – red.] Nie czytała wcześniej jej żadnej pracy ani nie widziała żadnego rozdziału z doktoratu, który miała w ręku dopiero w październiku 2012 r., kiedy przysłano go jej oficjalnie do recenzji. Pani Otlewska nie tylko splagiatowała expressis verbis 151 stron z jej książki do 253-stronicowego doktoratu, ale przejęła treść wielu rozdziałów książki do swoich 11 publikacji naukowych, które wydrukowała w recenzowanych czasopismach w kraju. Ogółem tych plagiatowych prac jest w tej chwili 14.
Następnie dr Kowalewska pokazała zebranym jak wygląda doktorat z „ukradzionymi” i podkreślonymi zdaniami oraz jak wygląda jej książka, gdzie również zaznaczyła czarnymi liniami „żywcem” przepisany od niej tekst. Na sali zapadła cisza, bowiem większość stron była zaczerniona. Zakwestionowała też jakoby „doskonałą” znajomość łaciny doktorantki, pokazując bezmyślne błędy, jakie powstały przy przepisywaniu i „poprawianiu” jej tekstu. Przedstawiła też przykłady fałszowania przypisów. Poinformowała o fakcie fałszerstwa listu o. Matusiaka przez mgr Otlewską. Na koniec oświadczyła, że jest insynuacją, iż mogła nie poznać swojego tekstu w rozdziałach doktoratu Magdaleny Otlewskiej, które jakoby ta do niej wcześniej przysyłała.
Dyskusja
Prof. Miodoński stwierdził, iż bezczelność p. Otlewskiej jest tak wielka, że gdy w połowie grudnia 2012 umieścił w Internecie na stronie domowej instytutu informację, że jej doktorat jest plagiatem, to Magdalena zadzwoniła do niego z pretensjami, dlaczego to zrobił!
Zabrała głos promotorka, prof. Janina Gajda-Krynicka, oświadczając, że współpracowała z p. Otlewską od czasu pisania jej pracy magisterskiej. Jest pewna, że doktorantka czytała teksty łacińskie, gdyż wielokrotnie dyskutowała z nią na ten temat. Podkreśliła, że była już promotorką w kilkunastu przewodach doktorskich, jednak nigdy nie przyszła jej myśl, aby sprawdzać doktoraty pod kątem zapożyczeń. Była głęboko przekonana i pewna, że pani Otlewska utrzymuje ścisłe relacje i kontaktowała się z prof. Kowalewską.
Doktorantka powiedziała jej, że już po otrzymaniu negatywnej recenzji prof. Kijewskiej rozmawiała telefonicznie z prof. Kowalewską, która stwierdziła, że jest dużo zastrzeżeń merytorycznych, ale plagiatu nie ma. „Magda przekazała mi także list emailowy od o. Matusiaka i powiedziała, że rozmawiała z nim telefonicznie, gdy był on w Grecji”.
Dr Kowalewska odpowiedziała, że nie widziała się z p. Otlewską od konferencji w Lublinie w maju 2012 r. Kiedy pod koniec września 2012 r. dostała do recenzji jej pierwszy lubelski artykuł pokonferencyjny (wysłany do UMCS), stwierdziła, że to plagiat.
Rzeczywiście, pod koniec października 2012 p. Otlewska zadzwoniła do niej z innego („obcego”) telefonu komórkowego. Była zaskoczona, dlatego w rozmowie odpowiadała monosylabami. Kiedy p. Otlewska opowiadała, że zarówno ona, jak i jej promotor nie zgadzają się z recenzją prof. Kijewskiej i zapytała o jej zdanie, odpowiedziała, że była zajęta i nie miała czasu, aby przeczytać jej doktorat. Zapozna się z nim w najbliższym czasie. „Powiedziałam jej: Zrobię to, co muszę zrobić, ale słowa »plagiat« nie użyję”. Dlatego napisała w recenzji, że strony są identyczne. Jeśli p. Magdalena powiedziała prof. Gajdzie, że ona gwarantowała, iż nie ma tam plagiatu, to jest to kłamstwo.
Po kilku dalszych wypowiedziach dyrektor Miodoński zamknął dyskusję i podał pod głosowanie wniosek o zamknięcie przewodu doktorskiego. W głosowaniu tajnym rada jednogłośnie (14 głosów „za”) zamknęła przewód.
Prof. Miodoński, po wcześniejszych konsultacjach z kilkoma członkami rady, zaproponował uchwalenie następującego oświadczenia: „Wobec stwierdzonych ponad wszelką wątpliwość, bezprecedensowych i wielokrotnych naruszeń prawa autorskiego, zasad rzetelności w pracy naukowej oraz dobrych obyczajów akademickich popełnionych przez mgr Magdalenę Otlewską w jej rozprawie doktorskiej oraz licznych jej publikacjach, Rada Naukowa Instytutu Filozofii wyraża swe najsurowsze potępienie dla jej praktyk.
Mając na względzie dobre imię Uniwersytetu Wrocławskiego oraz kierując się zasadą braku tolerancji dla bezprawnego zawłaszczania i wykorzystywania cudzej własności intelektualnej, Rada Naukowa zwraca się do władz rektorskich Uniwersytetu Wrocławskiego o wykluczenie Magdaleny Otlewskiej ze społeczności akademickiej naszej uczelni”. Jego zdaniem Rada Instytutu musi się jednoznacznie określić w tej smutnej sytuacji.
Do tej propozycji z rezerwą odniosła się dr hab. Maria Kostyszak, adiunkt Zakładu Etyki, która oświadczyła, że sprzeciwia się akapitowi odnoszącemu się „do wykluczenia”, bowiem nie da to możliwości otrzymania doktoratu na innym wydziale. Poparł ją prof. Marek Łagosz, uważając, że wykluczenie to za mocne słowo. „Pani Otlewskiej nie powiodło się u nas. Teraz jest studentką kulturoznawstwa i może tam jej się uda”. Głos zabrała prof. Kijewska, która stwierdziła, że jeśli ktoś się tak skompromitował, to nie ma szans na nowy doktorat. Jeśli doktorantka nie nauczyła się, jak rzetelnie pracować pod opieką prof. Gajdy, to taki fakt ją kompromituje i już się tego nie nauczy.
Dalsi dyskutanci, dr Leszczyński, prof. Paź i prof. Krasicki, uważali, że rada „trochę się spóźniła” z zamknięciem przewodu, stąd obecne oświadczenie jest ważnym sygnałem, że w instytucie nie toleruje się plagiatów. W głosowaniu jawnym 20 osób było za przyjęciem oświadczenia, zaś dwie osoby się wstrzymały. Przyjęto też wniosek dr. Romana Konika, aby pracę magisterską p. Otlewskiej, która również dotyczy Hildegardy z Bingen, przekazać obydwu recenzentkom z prośbą o zbadanie, czy magistrantka napisała ją rzetelnie.
Uwagi i fakty
W połowie grudnia ub.r. wyszło na jaw, że Magdalena Otlewska ponownie przedstawiła swojej promotorce, prof. Gajdzie-Krynickiej, sfabrykowany list – tym razem jakoby od prof. Leszka Kopciucha z UMCS w Lublinie. Było tam napisane, że doktorantka nie przesłała żadnego maszynopisu do publikacji w wydawnictwach pokonferencyjnych. Magdalena Otlewska skierowała fałszywe oskarżenie pod adresem dr hab. Małgorzaty Kowalewskiej, utrzymując, że ta bez jej wiedzy i zgody wysłała maszynopisy artykułów do publikacji – nie wiadomo, co tam umieszczając. To kłamstwo, bez wcześniejszego sprawdzenia, przekazała Radzie Instytutu promotorka, prof. Gajda-Krynicka.
W rzeczywistości prof. Kopciuch przedstawił korespondencję z doktorantką, potwierdzającą, że to p. Otlewska przesłała splagiatowane maszynopisy, intensywnie je poprawiała po jego wstępnych uwagach i nawet poprosiła o zaświadczenie, że pierwszy maszynopis zakwalifikowano do druku.
14 stycznia 2013 r. Magdalena Otlewska, po wcześniejszej rozmowie z jej nowym opiekunem naukowym, prof. Mirosławem Kocurem, zrezygnowała z nowo podjętych studiów doktoranckich na Wydziale Nauk Historycznych i Pedagogicznych na kierunku „kulturoznawstwo”.
Jak mnie poinformował ostatnio rzecznik prasowy UWr, wyjaśniające postępowanie dyscyplinarne zostało zakończone. Rzecznik dyscyplinarny dla doktorantów czeka tylko na zapoznanie się p. Otlewskiej z dokumentacją postępowania, aby skierować wniosek dyscyplinarny i zapoznać rektora, prof. Marka Bojarskiego, z ustaleniami.
Ciekawy jest fakt, że 15 publikacji M. Otlewskiej, w których stwierdzono poważne naruszenie praw autorskich innych osób, zostało wydrukowanych w czasopismach recenzowanych i wszystkie przeszły wcześniej przez „sito recenzenckie”. Na podstawie tych publikacji (ogółem jest ich chyba około 20) młoda „uczona” otrzymywała liczne stypendia naukowe oraz trzy granty.
Mam obawy, że brak nadzoru promotorskiego połączony z ambicją i brakiem skrupułów młodych naukowców „pociągnie na dno” jeszcze niejedną nadzieję polskiej nauki.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Wroński zupełnie nie podejmuje tematu własnej pracy doktorskiej i rozprawy habilitacyjnej. Uniemożliwia komentowanie jego pseudoosiągnięć medycznych poprzez zablokowanie wpisów na forum. NIE ZASTANAWIA WAS TO?
P.S. ON PO PROSTU JEST DOKTOREM REHABILITOWANYM...
Masz rację drhab. NALEŻY PRZEŚWIETLIC WSZYSTKIE PRACE OTLEWSKIEJ,JEJ PROMOTORKI ORAZ WROŃSKIEGO. Oni wszyscy powinni zwrócić pieniądze za oszustwa naukowe! Z tym, że ty jesteś właśnie Wrońskim. NIE PODSZYWAJ SIĘ POD drhab, BO JESTEŚ ZWYKŁYM HOCHSZTAPLEREM...
A delikwent popisany dr hab to kolejny klakier inkizytor. Zastanow sie czlowieku nad wlasna kondycja moralna i morale rzecznika gownianej prawdy Wronskiego
Żenujące jest ujadanie kmiotków atakujących dra Wrońskiego... A historia tej dziewczyny jest po prostu nieprawdopodobna!!!
1. Powinna koniecznie zwrócić środki finansowe otrzymane w ramach przyznanych jej grantów - jeśli tego jeszcze nie zrobiła, to zacznę pisać do instytucji, które jej te granty przydzieliły.
2. Koniecznie należy prześwietlić prace jej pożal się Boże promotorki... widząc taką obronę swojej doktorantki-promotorki wnioskuję, że ona sama nie bardzo ma pojęcie odnośnie definicji plagiatu i mocno się obawiam, że część jej prac może mieć tego typu "kłopoty".
3. Czytając przebieg dyskusji nad zamknięciem przewodu tejże młodej plagiatorki - jestem załamany kondycją moralną części jej środowiska naukowego....
Panie Kieraciński! Kompromitujesz pan to forum. Pod większością artykułów Wrońskiego uniemożliwiacie pisanie komentarzy. CZEGO SIĘ BOICIE?
Najlepsze jest to uzywane przez Wronskiego 'dyrekcja archiwum nieuczciwosci naukowej', a kto w tej dyrekcji zasiada. Megalomania i blazenada, 'dyrekcja cyrku w budowie'. Schowaj sie Pan bo jestes za stary na te wyglupy.
Wroński myślał, myślał i w końcu wymyślił... Pod swoimi najnowszymi wypocinami zablokował możliwość umieszczania komentarzy. W SUMIE GENIALNY SPOSÓB! Ja bym na to nie wpadł. A CO JAKIEŚ PRZYBŁĘDY BĘDĄ PISAĆ PRAWDĘ O NASZYM PRZEPRACOWANYM REDAKTORZE!
Wiarygodnosc Wronskiego jest rowna zero, nie pomoga sterowane listy poparcia od ON
"wrocek" napisal, cyt."Tu nie p. Otlewską przecież chodzi, tylko to, że jej sprawa odsłania marność polskiej filozofii, szerzej, polskiej nauki."
No i co z tego ? Nic, pieniadze podatnikow są nadal wydawane na takie rzeczy. Owszem, są wśród polskich filozofow, ludzie zaslugujacy na miano naukowca z prawdziwego zdarzenia, ale nie brakuje rowniez takich, co chca byc uwazani za naukowcow, bo sobie cos tam napisali, opublikowali i juz. Powiedz to filozofom i w ogole humanistom: jeeeejku, ale larum by sie zrobilo.
Pytanie do humanistow:
Tak by bylo, Panie i Panowie humanisci ? Ale byscie sie obrazili, gdyby Wam cos takiego napisac, czy powiedziec. No dobrze, zalozmy zatem, ze ma byc, jak jest. Pytanie tylko: JAK DLUGO ma to trwac ? Co Wy sobie wyobrazacie ? Ze jako podatnik, bede pokornie dalej pokornie finansowal takie cos ? Na pewno humanistyka jest potrzebna, jest natomiast pytanie: JAKA humanistyka i JAKA humanistyke panstwo ma finansowac ? Jesli zdazyliscie sie juz obrazic, to napisze, ze jako czlowieka zajmujacego sie, dla przecietnego czlowieka, wydawaloby sie, dosc abstrakcyjnymi rzeczami z dziedzin scislych, wlasnie taki przecietny czlowiek "z zewnatrz" tj. spoza tych dziedzin, zapytal sie mnie: po co to w ogole jest, po co Ty sie tym zajmujesz ? Coz, podejrzewam, ze podobne pytanie jakos nie nachodzi tych osob "z zewnatrz" w przypadku dzialalnosci polegajacej na pisaniu o czyms-tam, o czym mozna w ogole napisca i powysnuwac jakies tam wnioski.
Moim zdaniem największym problemem polskiej etyki naukowej jest brak jednoznacznej definicji plagiatu i instytucji, ktora oceniałaby takie przypadki. Obecnie niewinni naukowcy są oskarżani na podstawiej ogólnego zarzutu "naruszenia dobrych obyczajów w nauce". A publicznymi oskarżycielami staja się dziennikarze, tacy, jak M. Wroński, którzy przecież nie mają żadnego wykształcenia i doświadczenia prawniczego oraz etycznego, potrzebnego, żeby racjonalnie oceniać takie sprawy.
BAKALARZ-BIBLIOTEKARZ ZNOW DZIALA! Musisz jeszcze wacpan zlikwidowac to forum, tak jak skasowales pozostale, gdzie pojawialo sie coraz wiecej glosow dostrzegajacych twoje przekrety...
WROCEK-BIBLIOTEKARZ Znamy twoją przeszłość. W odpowiednim momencie ogłosimy...
(c.d.)
Mam nieprzyjemne przeczucie, że prawie jej się udało. RW usiłowała zamieść sprawę pod dywan. Na zasadzie: były dwie negatywne recenzje, no trudno, ale nic sie nie stało, na pewno dogadamy się z recenzentami, "poprawisz" parę rzeczy i doktorat przejdzie. Jak się okazało, że z recenzentami dogadać się nijak nie da, bo Panie mają pewne zasady, to wymyślono, że zamkniemy ten przewód, a zaraz otworzymy kolejny i przepchniemy pracę w innym instytucie, tym razem "staranniej" dobierając recenzentów. Wywody "pani etyk" o prymacie "sprawiedliwosci" nad prawem to już kuriozum nawet nie do potęgi, ale kuriozum silnia. Co znamienne, wygląda na to, że część RW w ogóle nie zrozumiała powagi sytuacji. Oni nie zorientowali się, że doszło do poważnego naruszenia prawa, o etyce naukowej i dobrym imieniu instytutu nie mówiąc. Wygląda też na to, że była to dla nich kolejna podobna sprawa, którą trzeba jakoś pokrętnie "załatwić" między sobą. Interwencja dra Wrońskiego (w stylu może tabloidowym, ale tylko tak sprawie można było nadać odpowiedni pęd, a co za tym idzie, siłę przebicia) spowodowała, że po kilku miesiącach RW z kwaśnymi minami sprawę pani MO zamknęła. Tłumaczenie się członków RW, jest nie mniej kuriozalne jak doktorantki, że "przesiąkła średniowieczem". Członkowie RW "przesiąkli" za to niskimi standardami pracy i poluzowali sobie zasady etyki zawodowej. Biedni profesorowie, z panią promotor na czele, zostali podstępnie oszukiwani przez 7 lat przez smarkulę, która nie potrafiła paru zdań składnie sama napisać i nikt sie nie zorientował! No wprost niebywałe.
W tej sprawie przeraża mnie najbardziej przeczucie, że przypadek MO nie jest ewenementem. "Przepychanie" prac bardzo słabych jest już na porządku dziennym. Na porządku dziennym są sytuacje, w których promotor nie ma rozeznania w problematyce badań doktoranta, a recenzentów dobiera się "pod promotora", żeby nie "robili problemów".
Wykrycie plagiatu jest obecnie bardzo trudne. Sprytny oszust wynajduje np. jakąś bardzo dobrą prace mgr lub średni doktorat obroniony na "egzotycznej" uczelni, najlepiej w języku innym niż angielski, niemiecki czy rosyjski i "twórczo" przerabia tę pracę. Prawdoposobieństwo, że ktoś się zorientuje jest bliskie zeru. Nawet, gdyby promotor zajmował się dokładnie tę samą działką co doktorant, to nie jest w stanie znać wszystkich prac powstających na całym świecie... Oczywiście oszust musi być tutaj dość pracowity.
Tego typu patologie były zawsze, ale obecna "moda" na doktorat powoduje, że ulegają one nasileniu. Obawiam się, że po prostu, może z pewnym żalem, trzeba się będzie pożegnać z powagą stopni i tytułów naukowych. Już teraz tytuł zawodowy mgr zdewaluował się niemal całkowicie. Tego procesu nie sposób zatrzymać. O pozycji zawodowej człowieka zaświadczają nie literki przed nazwiskiem, a realne, mierzalne i namacalne dokonania.
Można spekulować, czy pani MO jest niezrównoważona emocjonalnie, czy jest bezczelną do granic wyobraźni oszustką. Pewien zgrzyt wprowadza fakt, że jej ojciec jest znanym profesorem. Oznacza to, że doskonale poznała ona zasady funkcjonowania światka akademickiego. I uznała, że układy są w nim takie, że uzyska stopień dr w taki sposób, w jaki usiłowała.
Wszystko przez granty. Potwierdzenie plagiatu wymusza zwrot pieniędzy uzyskanych z NCN czy NCBR. Pieniądze poszły na sfinansowanie udziału w konferencjach, opłacenie dostępu do materiałów źródłowych, zakupy komputerów itp a może nawet honoraria. Ostatecznie Instytut musi znaleźć środki, by wszystko oddać. Ten sam problem może dotyczyć profesorów - ci, którzy cokolwiek zarobili włączając się w badania muszą sięgnąć do własnej kieszeni.
Stąd rozpaczliwe przeciąganie sprawy i stąpanie na krawędzi przyzwoitości.
A ja zwróciłem uwagę przede wszystkim na końcowy wniosek, mówiący o braku nadzoru promotorskiego. Jak to możliwe, że promotor zapoznając się z pracą nie dostrzega ewidentnego plagiatu? Odpowiedź nasuwa się sama - nie zna kradzionego dorobku naukowego.
Jestem promotorem kilkudziesięciu prac licencjackich. Zdaję sobie sprawę, że to inny wymiar pracy naukowej, jednak etyka pracy naukowca winna być niezmienna na każdym etapie awansu naukowego. Nie jestem w stanie zaufać każdemu z seminarzystów, więc sprawdzam przedkładane mi fragmenty prac pod kątem kradzieży intelektualnej. Owszem wymaga to czasu, ale rolą a nawet obowiązkiem promotora jest nie tylko zadbanie o jakość merytoryczną finalnego produktu, jakim jest praca na stopień, ale także promowanie (!) kultury i etyki zawodowej. Lecz cóż może powiedzieć adiunkt bez habilitacji...
Może tylko obserwować zamiatanie kolejnych spraw pod dywan i nie podskakiwać, gdy widzi niezgodność prac prowadzonych na wyższym szczeblu z deklarowaną dyscypliną, czy przewiny popełniane przez osoby wyżej sytuowane w bizantyjskim systemie świętości przełożonego tak rozpowszechnionym w polskich uczelniach wyższych.
Smutne jest także to, że to kolejny już przypadek plagiatu w polskiej filozofii (sam nie jestem filozofem, ale jako antropolog kultury odwołuję się często do zdobyczy tej nauki) - dyscypliny tak mocno związanej z etyką.
Ja też nie rozumiem, dlaczego tak długo deliberowano. Aż żal mi tej dziewczyny - gdyby decyzja była natychmiastowa, już zdążyłaby się pewnie z nią w pewnym stopniu pogodzić, a tak miesiącami się łudziła i swoimi żenującymi sposobami walczyła. Inny powód mojego współczucia to słowa pani promotor, która twierdzi, że nigdy nie sprawdzała prac swoich doktorantów pod kątem zapożyczeń... !!!!???? aż brak mi słów. Uważam, wreszcie, że dziewczyna naprawdę, z całym szacunkiem, jest chora.
Słaba analogia do wypadku drogowego!
1. To co zrobiła ta pani to nie zwykła stłuczka, wypadek drogowy za który daje się mandat, to wypadek drogowy za który zabiera się prawo jazdy do końca życia (np. zabił po pijaku). Ludzie z mniejszymi przewinieniami przepraszają za swój plagiatowy błąd i (miernie, bo to zawsze są miernoty) pracują dalej.
2. Wypadek (mimo winy przewiniającego) przeważnie powoduje się nieumyślnie,a plagiat jest umyślny, popełniony z premedytacją.
3. Nikt prawnie nie może zakazać pracy naukowej tej Pani. Np. może ona sobie w domu pracować nad swoją nową książką. Nie należy jednak zakładać, że osoba o takich przewinieniach będzie z chęcią witana (np. po 2 latach karencji) w murach uczelni, zatrudniana, przyjmowana na studia doktoranckie. Tak jak nikt nie zakłada, że osoba, która miała kilkanaście poważnych wypadków samochodowych będzie z chęcią zatrudniona jako kierowca autobusu, a wielokrotnie złapany i skazany za swe występki złodziej będzie zatrudniony u jubilera :-)
Osobiście popieram wcześniejszą wypowiedź daro, że w sprawach plagiatów potrzebna jest jakaś uczelniana procedura resocjalizacji i prawo do naprawy błędów przez ludzi, którzy popełnili plagiat. Tak samo, jak za wypadek drogowy nie odbiera się od razu prawa jazdy do końca życia tylko wystawia mandat i daje szansę na poprawę.
Kontynuując poprzedni wpis:
5.Pamiętać musimy, jak sądzę, że odpowiedzialność za opisany przypadek ponoszą również starsi pracownicy nauki, którzy nie pokazali właściwych wzorów pracy naukowej tej młodej kobiecie. Skąd więc mogła wiedzieć, co jest właściwe, a co nie? Jak wygląda metodyka i warsztat pracy naukowej? Czym jest rzetelność i uczciwość w badaniach naukowych? Wreszcie, czym jest humanistyka, filozofia i jaki jest ich przedmiot badań?
6.I tu jest pies pogrzebany. Otóż bardzo łatwo jest teraz atakować doktorantkę, w czym wszyscy chętnie zwłaszcza na jej uczelni wezmą udział, trudniej jednak podjąć próbę przezwyciężenia kryzysu w jakim humanistyka się znajduje.
Nie wystarczy opisać i napiętnować czyn (niektórzy sądząc po komentarzach i relacji z rady instytutu wolą piętnować osobę, co niezbyt odpowiada tradycji judeochrześcijańskiej), trzeba podjąć działania zaradcze, by takich sytuacji uniknąć w przyszłości. Potrzebna jest więc poważna debata, a samo wykrycie tego przypadku - to jest mój zarzut do praktyki dr. Wrońskiego - uznaję za krótkowzroczny i nie do końca odpowiedzialny. Dr Wroński nie jest zainteresowany poprawą stanu polskiej humanistyki (bo czemu miałby być, można spytać), a jedynie dokumentowaniem, diagnozą kolejnych nieprawidłowości. Nie mam wątpliwości, że takich przypadków panu doktorowi nie zabraknie, ale czy podjęte zostanie kiedykolwiek konieczne leczenie??
1.Chociaż nie popieram działalności Pana Wrońskiego, bo wydaje mi się zbyt wykraczająca poza normy prawa i zwyczaju oraz której żywotność opiera się na wywoływaniu chcąc nie chcąc atmosfery skandalu i plotki, a on sam kreuje się poniekąd na trybuna ludowego czy cenzora (do czego z punktu widzenia nauki - poza medycyną - nie jest przecież uprawniony), to muszę przyznać, że opisany tu przypadek zasługuje na szczególną uwagę z jeszcze jednego powodu, którego - moim zdaniem - autor tekstu nie wyartykułował.
2.O ile "rozumiem" (biorę w cudzysłów by nie było nieporozumień) to, że ktoś może kraść ideę czy sposób ujęcia tematu (choć są to, nie zapominajmy, dwie różne rzeczy), bo - chociażby - jest niewystarczająco mądry lub po prostu leniwy, by dojść do własnych wniosków [co tym samym dyskwalifikuje go jako naukowca], to tego, by ukraść tłumaczenie tekstu i zaznaczyć jako własne zrozumieć nie jestem w stanie. Wydaje mi się to szczytem już nie oszustwa (jak w pierwszym przypadku), ale zwyczajnej głupoty! Chyba, że celem pracy było tłumaczenie oryginalnych tekstów Hildegardy z Bingen?
3.W związku z tym dobrze byłoby, skoro sprawa została tak dogłębnie naświetlona, dookreślić ten problem umieszczając skany innych fragmentów pracy, co podniesiono już w komentarzach, by istniała możliwość porównania ich ze źródłem zapożyczeń. Zwłaszcza, że z opublikowanego fragmentu pracy pani Kowalewskiej nie wynika by były to jej własne słowa, ale dość znaczący fragment wypowiedzi św. Hildegardy. Jeśli tak jest, to dlaczego tak długi cytat nie został wyróżniony z tekstu? Na podstawie tego fragmentu nie sposób tych kwestii rozstrzygnąć, ale można domyślać się - być może bezpodstawnie - że praca pani Kowalewskiej ma także poważne mankamenty.
4.Jak słusznie ktoś napisał w dyskusji, wszystko wskazuje na to, że promotorka nie tylko nie znała pracy doktorskiej, ale nie zna literatury tematu. Ten prosty fakt odzwierciedla moim zdaniem stan polskiej humanistyki. W pewnym stopniu postawa promotorki nie powinna nas dziwić, bo jest chyba tajemnicą poliszynela, że w naukach humanistycznych wielu profesorów dopuszcza tematy prac lic.,mgr.,dr., na których się kompletnie nie znają. W sytuacji, gdy w Polsce na uniwersytetach nie ma prawdziwej kultury dyskusji i krytyki, która odbywałaby się na seminariach doktorskich, czy możemy spodziewać się rzetelnych i wartościowych poznawczo prac? Z drugiej strony, czy można wierzyć, że tacy profesorowie są zdolni poprawić sytuację? Łudzi się jednak ten, kto sądzi, że wszystkie problemy rozwiąże jakaś cudowna różdżka, którą należy znaleźć i zastosować, np. przyjęcie kryteriów ilościowych do oceny postępu naukowego. Przypadek p. Otlewskiej jest chyba wystarczający w tym względzie (20 publikacji).
Sam plagiat powinien być tylko punktem wyjścia dla właściwego stosowania przepisów prawa, zarówno wobec nieuczciwego autora jak i próbujących zatuszować sprawę. Art. 272 KK- stanowi,iż "Kto wyłudza poświadczenie nieprawdy poprzez podstępne wprowadzenie w błąd funkcjonariusza publicznego lub innej osoby upoważnionej do wystawienia dokumentu podlega karze pozbawienia wolności do lat 3." To tyczy się osoby, która przedstawia niesamodzielną pracę np. rozprawę doktorską.
A następnie art. 231 kk § 1 - Funkcjonariusz publiczny, który, (...) nie dopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Za niedopełnienie obowiązków należy uznać brak zgłoszenia naruszenia prawa przez funkcjonariusza publicznego, jakim jest osoba pełniąca funkcje kierownicze w szkole publicznej (por art. 115. § 13KK. )
Czyn zabroniony określony jest w art. 115 upapp, który stanowi, że "Kto przywłaszcza sobie autorstwo albo wprowadza w błąd co do autorstwa całości lub części cudzego utworu.. podlega karze pozbawienia wolności do lat 3" Fakt posiadania wiedzy o fakcie zaistnienia nieuprawnionych zapożyczeń, co skutkuje niedopuszczeniem rozprawy do obrony implikuje konieczność zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa.
Tak wygląda to w świecie idealnym. Dziękuję Państwu za uwagę i dobranoc.
Bardzo ciekawa sprawa prof. Piotra Obarka.
Dużo nowych informacji na jego blogu obarek.blogspot.com
Diabeł się w ornat przebrał i ogonem na mszę dzwoni.
Przepraszam wszystkich inżynierów górników, pilotów i kierowców za to, że być może poczuli się dotknięci pozornym z mojej strony brakiem uznania ich profesji jako społecznej wartości (chociaż Ci dwaj ostatni chyba nie muszą specjalnie niczego plagiatować, bowiem w ich przypadku profesjonalizm polega najczęściej na odtworzeniu zasad kodeksu drogowego i czy ruchu lotniczego, do pracy twórczej nikt ich raczej nie zmusza).
Niestety nie zmienię zdania co wyjątkowości zawodu naukowca i nauczyciela oraz konieczności zachowania czystej karty wobec prawa. Zapewne można być naukowcem poza uczelnią, nawet w więzieniu, choć to raczej feralnej doktorantce nie grozi. Nauczyciel akademicki, a zatem osoba aspirująca do tego, aby być "włodarzem dusz i umysłów" młodzieży, nie powinna mieć w swojej biografii epizodu, który totalnie ją kompromituje. Wybaczyłbym drobne przewinienia, nierzetelność lub zaniedbanie np. przez pośpiech przygotowania pracy, kiedy autor zapomni o cudzysłowach i nie poda autora pojedynczych kilku wersowych cytatów w przypisie i rzeczywiście stanowią one niewielki procent pracy. Mówimy jednak o plagiacie na 2/3 pracy i niemal wszystkich pozostałych artykułów. Nie chcę wysyłać tej Pani do więzienia, ale niech raczej więcej nie "tworzy" takich "dziełek". Jesli osoba tuż przed obroną pracy doktorskiej nie rozumie zasad przygotowywania rozpraw, z którymi zapoznajemy juz na poziomie pracy licencjackiej, to nie widzę szans na jakąkolwiek karierę w świecie nauki. Dla jej dobra, niech wybierze inny zawód, w którym nie będzie pokus siegania po cudze teksty, to może znaleźć dla siebie może inną bardziej dostosowaną do jej mozliwości drogę rozwoju i odnajdzie nowy sens życia. Może jednak coś z tej filozofii zapamiętała i wykorzysta to własciwie. Czego jej z całego serca życzę...
Kandydat do stopnia doktora nauk nie jest samodzielny i jest całkowicie zależny od promotora. Aktualnie (proces boloński), jest po prostu studentem III stopnia. Nadal nie rozumiem dlaczego piętnuje się studentkę, która zaczęła kombinować tylko z tego powodu iż jej promotor zaniedbał swoje powinności?
Z formalnego punktu przy sytuacji jaka powstałą w Instytucie Filozofii, Rada Instytutu stwierdzając tak istotne uchybienia w pracy doktorskiej, potocznie określane jako plagiat, winna podjąć uchwałę o niedopuszczeniu rozprawy do publicznej obrony z powodów określonych w art. 13 ust. 1 ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki (Dz. U. nr 65, poz. 595 ze zmianami) z tego powodu, że rozprawa doktorska nie stanowi oryginalnego rozwiązania problemu naukowego a doktorantka nie wykazała się umiejętnością samodzielnego prowadzenia pracy naukowej lub artystycznej. Brak jest natomiast podstaw do zamknięcia przewodu doktorskiego, gydz nie zachodzą przesłanki z art. 14 ust. 4 tej ustawy. W uchwale Rady nie powinno natomiast pojawić się określenie "plagiat", gdyż jest to zakres innego aktu prawnego (prawa autorskiego) i w tym zakresie Rada nie jest władna podejmować decyzji (polecam w podobnej sprawie wyrok WSA Warszawa z dnia 19.10.2012 w sprawie II SA/Wa 618/12). Obrona przez promotora całej tej smutnej sprawy jest niestety zjawiskiem częstym, podczas, gdy takie zachowanie doktoranta najbardziej uderza właśnie w promotora.
@kammil. Dlaczego Pani stawia nauce surowsze wymagania niż np. inżynierom górniczym czy kierowcom lub pilotom (a to wynika z Pani wypowiedzi)? W tamtych zawodach często błąd ludzki decyduje o wartościach najwyższych - ludzkim życiu lub zdrowiu, a tutaj mamy kwestię etyki i kształcenia moralnych postaw kadr - zagadnienie również bardzo ważne, ale - z całym szacunkiem dla obu tych sfer życia - warto by jednak znać proporcje. Przypomnę, co napisałem wcześniej, że w cywilizowanym świecie dotkliwość kary musi być adekwatna do wagi popełnionego czynu, ale równocześnie nie wolno nikomu (a szczególnie w nauce) odbierać szansy poprawy i naprawy krzywd wyrządzanych innym. Toż nawet w sprawach karnych istnieje zatarcie winy, a wyroki dożywocia (poza naprawdę szczególnie incydentalnie drastycznymi przypadkami) nie są de facto bezwzględnie dożywotnie. Także i w sporcie pierwsza "wpadka" dopingowa kończy się kilkuletnią dyskwalifikacją. Dlaczego w nauce miałoby być inaczej? Co więcej, w tamtych dziedzinach można odnotować sporo przypadków nawróceń na dobrą drogę. Poza tym, skoro obecnie - i w większości słusznie - coraz bardziej eliminuje się dożywotniość pewnych stanowisk, funkcji czy przywilejów (nie tylko w nauce), to ta zasada musi działać w obie strony. Oznacza to, że i kara nie powinna być na ogół dożywotnia. Nie widzę więc powodu, aby nie dać szansy odkupienia win także w takich sytuacjach. To trzeba umożliwić KAŻDEMU. Natomiast faktyczny powrót winowajcy do społeczności akademickiej moze nastąpić tylko wtedy, gdy w sposób NIE BUDZĄCY WĄTLIWOŚCI winowajca te winy rzeczywiście w pełni odkupi (i znowu proporcja - spowodowanie śmierci lub kalectwa innego człowieka odkupić w pełni się nie da, ale krzywdy plagiatowe jak najbardziej). Dopiero recydywa skutkowałaby wykluczeniem trwałym. Każdy człowiek musi ponieść konsekwencje swych uczynków, ale nikt nie może stawiać siebie w roli Sądu Ostatecznego. To podstawowa zasada współczesnego humanizmu i demokracji.
@inż i jeszcze jedno. Mam przyjemność (większą lub mniejszą) często recenzować rózne artykuły i od jakieś czasu nie pobieram za to wynagrodzenia. Uważam, że to jest w porządku. Pozwala mi to zachować wieksza niezależeność w swoich sądach. Nie oznacza to bynajmniej, że mniej się do tej pracy przykładam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to jest jakaś "fucha". Może jestem idealistą, ale mam przyjemność z tego, że pomogłem autorowi w pogłebieniu refleksji nad swoim tekstem.
@inż Rzeczywiście plagiat uderza przede wszystkim w jego autora, ale równiez obarcza promotora. Co do innych, recenzentów, wydawców itd. wykazałabym więcej tolerancji. Idąc tropem odpowiedzialności grupowej, trzeba by zamknąć do więzienia połowę społeczności akademickiej, bo pewnie każdy z nich ma mniejsze lub wieksze "grzeszki" na sumieniu. poważne przewinienia trzeba piętnowac u samego źródła, starych wysłać na emeryturę, a młode pokolenie trzeba wychować w duchu nowych norm i standardów. Problem w tym, że nie ma tego kto zrobić. Stara zasada, karanie przestępstwa nie powoduje ich wyplenienia, a tylko wpływa na to, że Ci którzy je popełniaja, czynią to dalej, tylko lepiej się z tym kryją. Gdyby jednak zamienić naukę w "polowanie na czrownice", atmosfera jej uprawiania stałaby się koszmarna. Ale może i to nas czeka...
Wina doktorantki wygląda na udowodnioną (chociaż lepiej by było, gdyby prezentowane w FA zdjęcia pokazywały nie tłumaczenie z łaciny, a raczej jakiś fragment merytoryczny).
Ale byłoby zbyt prosto (a dla wielu osób -- bardzo wygodnie) na tym zakończyć.
Tej pani ktoś przez ileś lat powinien wytłumaczyć, że to co robi, jest złe, i skierować na właściwą drogę! Jeżeli tego nie zrobił, to wynika jasno jedno z dwojga (albo oba naraz):
1) pani Gajda-Krynicka nie ma pojęcia o tematyce pracy, skoro nie zna nawet polskiej literatury przedmiotu (gdyby znała, to sama wykryłaby plagiat);
2) pani Gajdzie-Krynickiej nie chciało się nawet przeczytać pracy doktorantki (a przecież dostała pieniądze za czynności w przewodzie doktorskim), a na czym polegała jej opieka naukowa -- trudno sobie wyobrazić.
To z kolei kompromituje nie tylko panią Gajdę-Krynicką, ale i radę naukową instytutu, która powierzyła obowiązki promotora osobie niekompetentnej lub leniwej. To samo dotyczy recenzentów i redakcji czasopism, w których doktorantka publikowała (ciekawe czy są punktowane na liście ministerialnej -- jeżeli tak to rozumiem że ministerstwo już wszczęło jakąś kontrolę?...) Widać jest to niezła "fucha" -- pisze się pozytywne recenzje metodą kopiuj-wklej, zamieniając Arystotelesa na Hildegardę z Bingen, a Kowalską na Otlewską, 10 minut takiej "pracy" i już kaska wpada, a jeszcze można wpisywać sobie "udział w komitetach redakcyjnych czasopism" w rozmaitych ankietach.
Tak jak przedmówcy, zainteresowałbym się dorobkiem pani promotorki. Skoro ma ona takie szczególne rozumienie plagiatu, to może stosowała je od dawna również we własnej twórczości? Doktorantka powinna mieć oczywiście własny osąd moralny i standardy pracy, ale z drugiej strony wydaje się zdolnym uczniem i doskonałym produktem systemu i osób w nim funkcjonujących. Niestety w tym systemie uzyskanie habilitacji gwarantuje możliwość dowolnie głębokiego olewania wszelkich obowiązków służbowych, za które otrzymuje się wcale niemałe wynagrodzenie (wliczając właśnie wszystkie te opieki, recenzje, redakcje, dodatki funkcyjne itp.)
@dara. Wyciągnięcie konsekwencji prawnych skutkuje jednocześnie wykluczeniem doktorantki, i to na zawsze, nie tylko ze społeczności akademickiej, ale również chocby nauczycielskiej. Są to zawody i kilka innych, których nie mozna wykonywać "po wyroku". Nie moge wyobrazić sobie wykładowcy który popełnił przestępstwo, a potem (po kilku latach tzw. "resocjalizacji") wraca w chwale i zasiada w szacownych gremiach naukowych. Niestety obawiam się, że sznase na karierę akademicką powinno dostawać się tylko raz. TYm bardziej, że własnie filozofowie zajmujący się etyką, powinni wykazać etyczną czystość 2 razy dobitniej niż np. inzynierowie górnicy (z pełnym szacunkiem dla tej grupy zawodowej). Kandydatów na uprawianie nauki mamy w Polsce dość. Dużo z nich jest równie miernych i są tylko sprytniejsi. Np. Ktoś inny za nich pisze. Należy walczyć z systemem, a nie pojedynczymi przypadkami. Nie sądzę ponadto, aby ta Pani w przyszłości, nawet po długiej pokucie, była w stanie być chlubą nauki polskiej. To se ne vrati...
Dwie kwestie niepokoją mnie w tej sprawie, które pokazują, że uczelnia z jednej strony jest zbyt łagodna, z drugiej zbyt surowa dla doktorantki.
Kwestia pierwsza: zostały podjęte kroki dyscyplinarne, ale nie prawne. Plagiat jest przestępstwem, uczelnia powinna złożyć wniosek do prokuratury. Gdzie takie zobowiązanie?
Inną kwestią jest natomiast bezwarunkowe i bezterminowe wykluczeni ze społeczności (zgadzam się z przedmówcą, iż przypadek można nazwać "produktem tej społeczności", a więc tu widzę kwestię moralnej odpowiedzialności uczelni za CAŁĄ historię). Nie zgodzę się, że jak ktoś się nie nauczył, to się już nie nauczy. Wypowiadanie takich opinii jest niezgodne z etyką nauczycielską (akademicy to też nauczyciele), która nakazuje wierzyć w ucznia i wspierać go, gdy wykazuje wolę zmiany i po prostu: wierzyć w człowieka. Natomiast wola zmiany, to nie jest z pewnością kwestia tego "czy jej się uda na innym kierunku".
Czym innym jest naganna ocena obecnych dokonań doktorantki, a czym innym stworzenie możliwości ekspiacji (tu widzę potrzebę konsekwencji karnych) i - nazwijmy rzecz po imieniu! - resocjalizacji! Przy okazji mam pytanie, czy zamknięcie przewodu na jednej uczelni (niezależnie od powodu), pozbawia możliwości otwarcia go na innej? Chyba nie, ale nie mam pewności.
Niesamowite. Na co ona liczyła? W głowie mi się to nie mieści.
Też nasuwa mi się podejrzenie, że promotorka ze swoim mętnym i chyba nigdzie niespotykanym rozróżnieniem plagiatu formalnego i merytorycznego sama jest zdolna do plagiatów merytorycznych. Nierzadko w roli promotorów występują nieznający się na rzeczy, mężowie recenzują doktorantów żony i vice versa, tatuś w radzie wydziału głosuje w sprawie nadania stopnia synowi i synowej itp. itd. Gdzie? Np. w UW.
Magister Magdalena Otlewska jest produktem uczelni. W toku swojej krótkiej drogi aby zostać naukowcem uzyskała taki rodzaj wzmocnień ze strony swoich opiekunów naukowych, który pozwolił jej na rozwinięcie swojego pomysłu na sukces. Ale to z pewnością nie jest winą samej doktorantki. Nie ona powinna ponosić winę. Główna wina spoczywa na jej dydaktykach i promotorach, którzy ją właśnie tak, a nie inaczej ukształtowali. Najłatwiej znaleźć młodego kozła ofiarnego, ale jej promotorowi, profesorowi z głowy włos nie spadnie i wystarczy, że prof. Gajda-Krynicka stwierdzi, że "w jej opinii plagiat merytoryczny w przypadku p. Otlewskiej nie występuje, bowiem badała ona materiały źródłowe, posługiwała się swoją metodą, analizowała teksty i wyciągała wnioski". Proponuję przyjrzeć się szczegółowiej dorobkowi naukowemu samej prof. Gajda-Krynickiej oraz wypromowanych przez niej dyplomantów.
DEGRENGOLADA SZKOLNICTWA WYŻSZEGO W POLSCE TRWA W NAJLEPSZE!!!
Zamknięcie przewodu doktorskiego i wykluczenie winowajczyni ze społeczności akademickiej powinno być natychmiastowe i dziwię się, dlaczego tak długo nad tym deliberowano. Natomiast dyskusyjna wydaje mi się kwestia jedynie długości tego wykluczenia. I tu w pewnym sensie rozumiem wątpliwości p. dr hab. M. Kostyszak, choć odnoszę wrażenie, że nie wyartykułowała ich ona explicite (albo p. dr hab. Marek Wroński tego precyzyjnie nie napisał). Otóż jestem zdania, że - przynajmniej na razie - nie powinno być to wykluczenie dożywotnie. W cywilizowanym świecie dotkliwość kary musi być adekwatna do wagi popełnionego czynu, ale równocześnie nie wolno nikomu (a szczególnie w nauce) odbierać szansy poprawy i naprawy krzywd wyrządzanych innym. Toż nawet w sprawach karnych istnieje zatarcie winy, a wyroki dożywocia (poza naprawdę szczególnie incydentalnie drastycznymi przypadkami) nie są de facto bezwzględnie dożywotnie. Także i w sporcie pierwsza "wpadka" dopingowa kończy się kilkuletnią dyskwalifikacją. Dlaczego w nauce miałoby być inaczej? Co więcej, w tamtych dziedzinach można odnotować sporo przypadków nawróceń na dobrą drogę. Poza tym, skoro obecnie - i w większości słusznie - coraz bardziej eliminuje się dożywotniość pewnych stanowisk, funkcji czy przywilejów (nie tylko w nauce), to ta zasada musi działać w obie strony. Oznacza to, że i kara nie powinna być na ogół dożywotnia. Nie widzę więc powodu, aby nie dać szansy odkupienia win także w takich sytuacjach. Jednak aby to mogło nastąpić muszą być bezwzględnie spełnione pewne kluczowe warunki. Po pierwsze, plagiator musiałby być wykluczony ze społeczności swej uczelni na co najmniej 5 lat (a może nawet i 10) zaś informacja o tym winna być przekazana innym uczelniom w kraju i za granicą. Po drugie, w tym czasie winowajca powinien wykonać wyrok organów wymiaru sprawiedliwości (jeśli zapadł) i zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy wszystkim pokrzywdzonym (a więc tym, których splagiatował oraz innym oszukanym) przez osobiste a także publiczne przeprosiny w środkach społecznego przekazu i stwą rekompensawe. Po trzecie, musiałby sam przyupilnować, aby fałszywe "dzieła" zniknęły trwale z jego dorobku naukowego, bibiliotek i rozpowszechniania. Dopiero wtedy osoba taka mogłaby wystąpić z prośbą o stworzenie możliwości powrotu do społeczności akademickiej. Jeśli uczelnia uznałaby, że "odpokutowała" ona swą winę, to wtedy ogłosiłaby o tym publicznie i winowajca wróciłby do łask w całym świecie akademickim. Jednak ponowne popełnienie plagiatu powodowałoby dożywotnią zeń relegację bez możliwości powrotu. Myślę, że to byłoby najlepsze i najbardziej ludzkie rozwiązanie.
Historia jest wręcz nieprawdopodobna. Niedoszła doktorantka oprócz "skserowania" książki recenzentki popełniła coś jeszcze gorszego. Fabrykowała korespondencję m.in. do Pana Prof Kopciucha. To jest szczyt!!! Świadczy o jakiejś skrajnej deprawacji albo chorobie.
Tu nie p. Otlewską przecież chodzi, tylko to, że jej sprawa odsłania marność polskiej filozofii, szerzej, polskiej nauki.
"15 publikacji M. Otlewskiej, w których stwierdzono poważne naruszenie praw autorskich innych osób, zostało wydrukowanych w czasopismach recenzowanych i wszystkie przeszły wcześniej przez „sito recenzenckie”. Na podstawie tych publikacji młoda „uczona” otrzymywała liczne stypendia naukowe oraz trzy granty.".
Pani Otlewska powinna czym prędzej udać się do psychiatry.