Zmiana w micie Heraklesa

Piotr Müldner-Nieckowski

Wydawanie czasopisma lokalnego jest zajęciem dość karkołomnym. Sponsor gazetki narzuca swoją wolę, wymaga i śledzi. Nie można wydrukować ani słowa, które godziłoby w dobre samopoczucie sponsora. Każde odchylenie od linii i bazy powoduje zaprzestanie sponsorowania. Wydawcy nie pozostaje nic innego, jak spełniać cudze zachcianki, a jeśli tego nie zrobi, upada.

Istnieją trzy główne typy sponsorów gazetek: urzędy, samorządy i biznes. Na pozostałe rodzaje, to znaczy na hobbystów i miłośników, nikt rozsądny nie liczy, bo po pierwsze są biedni, po drugie zwariowani – porywają się z motyką na słońce, entuzjastów ciągnąc ku zgubie. Sponsor płaci i ostro wymaga. Szaleniec naraża.

Kalkulacje są mniej więcej takie. Redakcja składa się z męża, żony i wiernych przyjaciół, rzadziej z członków spółdzielni (na wzór „WOZ – Die Wochenzeitung” z Zurichu), którzy lubią i potrafią pisać i fotografować, nie biorąc honorariów. Rekompensatą za trud jest wyróżnianie się w miejscowej społeczności. Materiały tekstowe i graficzne nie muszą być złej jakości. Przeciwnie, jak wynika z analiz prasy tak zwanej ogólnopolskiej, teksty z prasy lokalnej nierzadko zapładniają umysły dziennikarzy tak zwanych zawodowych i dostarczają informacji, których ci inaczej by nie zdobyli. Setki afer i sensacji przyszły do centrum z terenu, a więc właśnie z gazet lokalnych, o czym owo centrum ze wstydu niezwykle rzadko wspomina.

Aby prasa lokalna była niezależna, musi się więc utrzymywać albo z zarobków właścicieli, albo z reklam, bo sprzedaż egzemplarzy nie równoważy kosztów produkcji. Typowy nakład czasopisma lokalnego (zwykle miesięcznika) wynosi 3000 egzemplarzy, które nie mogą być droższe niż dzienniki i których sprzedaje się ledwie jedna trzecia. To daje około 2000 złotych, co wystarcza na pokrycie dwóch trzecich kosztów druku. A gdzie pieniądze na papier i inne wydatki? Jeśli redakcja nie pozyska akwizytorów, którzy z samozaparciem godnym wielkiej sprawy obejdą miejscowe fabryczki i sklepiki i wyciągną od nich zamówienia na druk reklam, a następnie nieustannym nękaniem wydostaną choćby część zapłaty, czasopismo po kilku numerach umrze śmiercią naturalną. Przeniesienie się do Internetu nie poprawia sytuacji. Przeciwnie, dzięki statystyce internetowej (np. w Google Analytics) wzmogła się kontrola liczby odbiorców serwisów i reklamodawcy mają dokładne dane, gdzie nie warto zamieszczać reklam. Jeśli liczba odbiorców z danego terenu jest mniejsza niż 5-6 tysięcy tygodniowo, to reklam nie będzie.

Niektóre czasopisma ratują się uruchamianiem sklepików internetowych, ale to niewiele pomaga, bo ludzie wolą skorzystać z Allegro lub innych dużych sklepów, gdzie kupowanie uważają za bezpieczniejsze. Kontrolowana jest także treść gazetek internetowych i jest wiele sposobów na natychmiastowe ich zniszczenie. Najbardziej spektakularne wydaje się pozwanie redaktora do sądu. Prasa ogólnopolska czasem zdaje sprawę z takich procesów, podkreślając niby mimochodem, że kontakty z sądownictwem zupełnie się gazetom lokalnym nie opłacają.

Można zrobić i tak, jak postąpiła pewna firma w mojej okolicy, to znaczy wykupić cały nakład w lokalnych sklepach spożywczych, kioskach i stacjach benzynowych, a następnie przypuścić mały atak na treści internetowe. Taka operacja trwa chwilę, a jej skutki są znakomite. Od czego są hackerzy i crakerzy. Wcale nie muszą zawieszać całych stron, blokować zawartości serwera. Wystarczy, że do niektórych tekstów niezauważalnie wprowadzą kod uznawany przez programy przeciwwirusowe za szkodliwy. Zanim właściciel portaliku się zorientuje, że jego strony nie są wyświetlane i że Google automatycznie usunął z wyszukiwarki linki do nich, mija pół roku albo i więcej. W ten sposób serwis gazetki przestaje być dla ogółu dostępny i cała para idzie w gwizdek.

Najkrócej rzecz ujmując, konstruktywna krytyka samorządów, urzędów i biznesu, tego, co się dzieje w polskim terenie, obecnie wydaje się coraz bardziej wątpliwa. Można ją dławić bez trudu. Zapaleńcy, miłośnicy prawdy, naprawiacze świata mogą więc działać raczej z doskoku niż metodycznie. To, że bywają pisarsko, językowo, dziennikarsko sprawniejsi niż pracownicy mediów centralnych, nie ma najmniejszego znaczenia. Publiczność ich za to nie wynagrodzi, bo nie potrafi się na tym poznać, a ponadto nie widzi powodu, żeby się wstawiać za kimś, kto zniknął. Sponsor zakręca kurek. Sklepikarz czy rzemieślnik zaczyna dawać reklamy gdzie indziej. Samorządowiec przegłosowuje zaprzestanie dotowania gazety, bo go skrytykowała. Prywatne fundusze wydawcy nikną w oczach. Pewnego dnia lokalnemu dziennikarzowi pozostaje wypłakiwanie się w poduszkę.

Mamy więc gazety wyłącznie uległe? Niezupełnie. Są takie, które zachowują się niczym hydra lernejska. Dzisiejsi władcy uciekają od historii, prasy podziemnej już nie chcą pamiętać, mity przerabiają na własne. Daleko im więc do Heraklesa, bo to oni sami mają żółć zatrutą, a gdy krytyce ucinają jedną głowę, na jej miejsce coraz częściej wyrastają dwie, trzy.

e-mail: www.lpj.pl