Tam, gdzie oni

Henryk Hollender

Ukazał się wreszcie tom Bibliotekarze bez bibliotek, czyli bibliotekarstwo uczestniczące – zbiór rozpraw pod red. Jolanty Kudrawiec, wygłoszonych na konferencji w Białymstoku 18-20 maja 2011 roku. Wśród nich tekst Bożeny Jaskowskiej, który wzbudził wielkie kontrowersje. Zatytułowany Bądźmy tam, gdzie oni! Elementy social media marketingu w bibliotece , zawierał zachętę, by biblioteki wychodziły w swojej działalności poza popularne już tworzenie profili w serwisach społecznościowych, sięgając do aplikacji, serwisów geolokalizacyjnych i gier dla wytworzenia pogłębionego dialogu z pokoleniem „cyfrowych tubylców”, dla którego to właśnie jest żywiołem – przyjmowanym intuicyjnie, bez reszty akceptowanym i ze swobodą stosowanym do recepcji, przetwarzania i wytwarzania kultury. Na takie dictum duża część sali odsądziła autorkę od czci i wiary, zarzucając jej populizm i szerzenie pajdokracji.

Większość bibliotekarzy chce wspierać swojego użytkownika w drodze do prawdy, nie przesądzając – inaczej niż nauczyciel – gdzie ona tkwi, i ucząc raczej samodzielności niż naśladownictwa. Nie dla nas realizowanie ze śmiertelną powagą misji, polegającej na nakręcaniu koniunktury producentom smartfonów. Tym bardziej, że przesłanki wchodzą tutaj chyłkiem w rolę wniosków: środki są, no to trzeba ich używać. Ale środki nieustannie się zmieniają lub odwrotnie, trwają tam, gdzie od dawna mogłoby ich wcale nie być. W swojej masie polskie społeczeństwo nigdy nie zaczęło się składać z tubylców druku, a użytkownikom bibliotek wcale nie daliśmy jeszcze – w skali kraju – katalogów komputerowych, które obejmowałyby całość zbiorów. A przecież wszystko to było kiedyś przedstawiane jako prawdziwy przełom i „nowe tory” współczesnej kultury.

Teraz zaś przełomowa ma się stać okazja, żebym „odkrył ciekawe miejsce” dzięki serwisowi geolokalizacyjnemu, który na każdym kroku narusza moją prywatność i zmusza do akceptowania wypocin o zwiedzanych zabytkach, dostarczonych przez urzędników od „turyzmu” czy czegoś takiego. Co nie znaczy, że nie ma wielu miejsc, gdzie taka instalacja byłaby wielce przydatna, poczynając od samych instytucji użyteczności publicznej (o czym Jaskowska pisze), poruszania się po ich wnętrzach, czytania ich gmachów. Podchodząc do budynku Sądu Najwyższego w Warszawie, na pewno chciałbym, aby tłumaczenie łacińskich inskrypcji umieszczonych na jego kolumnadzie wyświetlało mi się na moim ekraniku, może wraz z komentarzem? To dobry przykład, bo tu istnieje autorytatywne źródło, które gwarantuje wysoki poziom przekazu. Strach pomyśleć, że przed jakąś piramidą kilku nadawców mogłoby walczyć o miejsce na moim wyświetlaczu!

Wielu z nas, bibliotekarzy, próbuje poszerzyć strefę kontaktu z użytkownikiem i widzi, jak trudno osiągnąć coś realnego na tym polu. Ach, ten głuchy telefon na więdnących forach, zamierające dyskusje, nieporadne e-maile, banalne pytania dla dyżurującego bibliotekarza, brak wpisów o książce, gdy system umożliwia pozostawienie komentarza na karcie katalogowej. Ach, to kompletne zamulenie serwisów społecznościowych pustymi żarcikami… Bądźmy tam, gdzie oni, a oni wcale nie tam! Co więcej, obserwując tę strefę dostrzegamy coś w rodzaj równi pochyłej, po której staczają się coraz liczniejsi nadawcy z coraz mniej licznymi odbiorcami. Proste zjawisko segmentacji popytu – obecne już w przedcyfrowej kulturze popularnej – utrudnia krystalizowanie się opinii i skupianie grup wokół pojedynczych nadawców. Jeśli twittuje (ćwierka), załóżmy, tylko dwustu pracowników i studentów mojej uczelni, to ile czasu zabierze mi zorientowanie się, za czyimi wpisami będę podążał, aby podsycić nikłe płomyki kontaktu i wymiany?

Jasne, że bibliotekarz musi wyjść naprzeciw swoim czytelnikom, ale jego zadanie polega również na tym, by w sposób niezaborczy skłonić ich, by i oni zechcieli mu towarzyszyć. W końcu stoi za nim kilka tysięcy lat kultury, piśmiennictwa i czego tam jeszcze, i nie ma wielkiego znaczenia, jakimi w tej chwili posłużymy się nośnikami i czytnikami do całej tej spuścizny. Przypomina się Paryż opleciony przed laty sprawnie działającą siecią poczty pneumatycznej, nasuwa się zachwyt nad telewizją, jaki przeżywaliśmy w latach sześćdziesiątych, byli też i tacy, którzy żądali robotyzacji wszelkich magazynów bibliotecznych… Posłużenie się nową techniką tylko dlatego, że ktoś ją dobrze czuje, że ją sobie upodobał, to sprawność pożądana, ale nie mniej podstawowa jest umiejętność odmówienia klientowi, który w roku, dajmy na to, 1501 chce się uczyć nawigacji z map drukowanych (aktualne były wówczas tylko rękopiśmienne) albo w roku 2013 – prosi o wszystkie sonaty Beethovena w postaci dzwonków telefonicznych.

Więc nadal, po ponad roku, jestem przeciw propozycjom Bożeny Jaskowskiej, a nawet za, no bo nie można też usprawiedliwiać swojego bezruchu dostojeństwem dziedzictwa ani przemijaniem mody. Autorka zgrabnie zinwentaryzowała możliwości, trzeba uczyć się i wybierać. W ustnej prezentacji trochę nam pewnie umknęły niuanse, o których wyraźnie jest mowa w opublikowanym tekście („fan fanowi nierówny”; „coraz wyraźniej dają o sobie znać takie zjawiska, jak defriending i unfollwing”, wypożyczanie książek jako gra społecznościowa). Jak tym się zająć w sposób krytyczny, by nie działać pod dyktando sprzedawców? By wykrzesać z ogółu użytkowników jakiś ogienek oryginalności i kreatywności, skoro warunki społeczne są generalnie takie, że oni nic przecież z tego nie będą mieli? 