Skotniccy

Magdalena Bajer

Wszystkie cezury historyczne, od czasu zaborów po Trzecią Rzeczpospolitą, Skotniccy przekraczali z przechowywaną w sercach „tęsknotą za własnym państwem” – jak to wielekroć powtórzyła pani Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz w swojej rodzinnej opowieści – przygotowując się do pracy nad urządzaniem tego państwa, gdy będzie. Pracę w niepodległej Polsce przerwała im druga wojna światowa, zatrzymując – z całym pokoleniem inteligentów – w pół kroku na życiowych drogach. Ojciec mojej rozmówczyni, Bogusław Skotnicki, odniósł – wraz z zespołem – w końcu lat trzydziestych ubiegłego wieku sukces, wyprowadzając z kryzysu (pierwszą w polskim przemyśle) firmę rodziny szwagra Scheibler-Grohmann.

Jasne rozeznania

Ktoś z przedwojennych znajomych rodziców pani Elżbiety zapisał się do partii. Na pytanie dzieci, czy będzie na towarzyskim spotkaniu, ojciec odpowiedział: „Nie będzie, bo… któryś z gości mógłby go urazić”. To wspomnienie doskonale obrazuje postawę środowiska, w którym nigdy nie piętnowano ludzi z powodu niezrozumiałych i nieakceptowanych wyborów. W takim klimacie wychowywała się czwórka dzieci Zofii i Bogusława Skotnickich: starszy brat Jan, młodsze od pani Elżbiety siostry-bliźniaczki, urodzone na popowstaniowej tułaczce z Warszawy.

Opowieść o tym domu moja rozmówczyni poprzedziła jeszcze jednym charakterystycznym wspomnieniem z wczesnej młodości ojca. Do klasy w gimnazjum im. Konopczyńskiego, gdzie uczył się syn rektora Politechniki Warszawskiej, przyszedł niepozorny chłopiec z Powiśla – Hilary Minc i zaraz urządził jakiś niedozwolony strajk czy zgromadzenie, za co nauczycielka posadziła go w „oślej ławce”. Dowiedziawszy się o tym dziadek pani Elżbiety kazał jej przyszłemu ojcu usiąść nazajutrz obok Hilarego Minca. Bogusław Skotnicki niechętnie to uczynił, a nauczycielka natychmiast zlikwidowała „oślą ławkę”.

W 1945 r., w państwie, o którym w domu Skotnickich bez wątpliwości wiedziano, że nie jest własne, Hilary Minc został szefem Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, który to urząd miał zorganizować. Odnalazł szkolnego kolegę, absolwenta przedwojennej SGH, i zaproponował mu utworzenie Departamentu Handlu Zagranicznego w PKPG. W tym czasie nie było jeszcze wiadomo, czym będzie Polska pod sowiecką dominacją; doświadczony ekonomista zorganizował podwaliny handlu zagranicznego. Moja rozmówczyni – socjolog – mówiąc o tym zwróciła uwagę, że pierwszy okres odbudowy i budowania, do r. 1948/49, nie został dotąd dobrze opisany.

Po trzech latach stało się jasne, ku czemu zmierza sytuacja. Zaczęto aresztować – pod różnymi pretekstami – współpracowników Bogusława Skotnickiego, a do jego mieszkania milicja przychodziła coraz częściej – późną nocą, by robić rewizję. W ogromnym służbowym mieszkaniu (przydzielone przez Minca), mieszkało czasami do 40 osób – krewni z utraconych majątków, wdowy po oficerach. Zdałam sobie sprawę, ile funkcjonariusze mieli roboty. Pani Elżbieta jako mała dziewczynka widziała jak wysypywali to worek mąki, to worek kaszy, to cukru (zapasy dla licznych mieszkańców).

W tej sytuacji Bogusław Skotnicki zrezygnował ze stanowiska, a i Hilarego Minca niebawem władze wyrzuciły.

Domowa szkoła obywatelstwa

Przyszło podjąć to, co robili przodkowie – przygotowywać, na ile było możliwe, przyszłość własnego państwa. Ojciec pani Elżbiety, wyspecjalizowany w ekonomicznych zagadnieniach włókiennictwa, pracował w przedstawicielstwie jednej z firm zagranicznych (istniały w PRL), nie angażując się w politykę. Z tradycji Arkonii, którą zakładał w Rydze dziadek, trwały związki przyjacielskie i towarzyskie spotkania. Tradycję, w której się wychowała, moja rozmówczyni nazywa „wielką szkołą obywatelskiego myślenia”. Jednym z głównych jej rysów było uznawanie przyjaźni i lojalności za wartość podstawową w ludzkich relacjach.

Matka skończyła przed wojną konserwatorium. Po wojnie, pracując w szkole muzycznej, stała się znaną nauczycielką fortepianu w Łodzi, gdzie państwo Skotniccy mieszkali do r. 1980. Chroniąc wielkie mieszkanie przed dokwaterowywaniem przypadkowych osób, meldowano w nim wyłącznie kolegów i koleżanki dzieci. Ojciec, zawsze gotów do rozmowy, niepostrzeżenie zaszczepiał podstawowe kryteria oceny zdarzeń, ale i tę, właściwą domowi od pokoleń, życzliwą otwartość na innych. Matce zdarzało się, po wielu godzinach pracy – poza szkołą działała w rozmaitych organizacjach społecznych – siadać przy fortepianie i do rana grać młodym do tańca.

„Dom był przepojony sztuką, muzyką, rozmową, międzypokoleniową wymianą myśli”. Upływało to wśród trudów codziennego życia – pani Elżbieta wspomina ciągłe ubywanie rzeczy wyprzedawanych na utrzymanie.

W mieszkaniu wujostwa Lepeckich (ostatni adiutant marszałka Piłsudskiego i ciocia Janka primo voto Grohmann) , gdzie rozmawiałyśmy, dużo jest jeszcze pięknych i cennych przedmiotów – pamiątek rodzinnych. Ojcu bowiem, w 1945 r., pozwolono zabrać z mieszkań jego i siostry rzeczy „domowego użytku”. Stąd w latach studenckich mojej rozmówczyni na srebrnych półmiskach podawano… „niezapomniane kluski kładzione”.

Gospodarze łódzkiego domu przy Piotrkowskiej, rodzice czwórki młodych Skotnickich, stworzyli enklawę, gdzie toczyło się życie zupełnie odmienne od tego, „co za oknami”. Zarazem był to dom gościnny dla każdego, kto takiej enklawy szukał. Świadectwa tego znajdują czytelnicy powojennych pamiętników.

„Nie obsuwać się”

Brat pani Elżbiety, Jan, z gronem kolegów, studentów polonistyki, założył w r. 1955 teatr studencki Pstrąg – jeden z czterech, które naznaczyły życie kulturalne i umysłowe czasu „odwilży”, obok STSu, Bim Bomu, Cyrku Rodziny Afanasjeff (Jerzy Afanasjew mieszkał w domu Skotnickich cztery lata). Wszystkim poczynaniom młodych przyświecała dewiza: „Nie obsuwać się”. Nie rezygnować z tego wzoru życia, jaki pozostawili przodkowie – szczególnie wyraziście dziadek Jan Skotnicki – i który dorastające pokolenie musi przenieść w czas, kiedy państwo znów będzie własne. Moja rozmówczyni podkreślała mocno, znamienną jej zdaniem cechę rodzin inteligenckich (w odróżnieniu od ziemiańskich): „Nie żyliśmy przeszłością, nie liczyliśmy strat, wychowywano nas dla przyszłości, w której trzeba będzie odrodzić z przeszłości to, co twórcze, śmiałe, dalekowzroczne”.

Jan skończył reżyserię i pracował w łódzkim Teatrze Narodowym, kierowanym przez Kazimierza Dejmka, później był prorektorem Akademii Teatralnej w Warszawie i długoletnim profesorem tej uczelni. Jedna z sióstr bliźniaczek, Basia, poszła śladem matki do konserwatorium, druga, Hania, skończyła anglistykę.

Elżbietę posłano do szkoły prywatnej w wieku czterech i pół lat. Gdy miała 11 i żadnych szans na dalszą edukację w państwowej szkole średniej – ze względu na wiek i (zwłaszcza) „złe” pochodzenie – przyjęto ją do nowo utworzonego liceum muzycznego, gdzie uczyła matka. Ukończywszy je (z wyróżnieniem) w czerwcu – we wrześniu Elżbieta Skotnicka została tamże… nauczycielką przedmiotów teoretycznych. Równocześnie zaczęła studia w konserwatorium na Wydziale Teorii i Pedagogiki Muzyki.

Ucząc w szkole i studiując miała mnóstwo innych jeszcze zajęć – zarobkowych i społecznych: pracę w sanatorium przeciwgruźliczym, w Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym Żydów, gdzie prowadziła zajęcia taneczne, muzyczne i założyła kabaret. Młodzieży z bogatych łódzkich domów zapowiedziała, że w sprawach polsko-żydowskich nie może być między nimi żadnego tabu. Do exodusu 1968/69 r. wystawiono dwa przedstawienia. Próby odbywały się u Skotnickich albo w mieszkaniach, gdzie pakowano się do wyjazdu z Polski, czego przyczyn młodzi uczestnicy zajęć artystycznych nie pojmowali.

Skończywszy konserwatorium moja rozmówczyni pomyślała o socjologii, „królowej nauk humanistycznych”, i złożyła papiery na ten wydział. Przyjęto ją bez egzaminów z uwagi na dwa posiadane magisteria: z teorii muzyki i z rytmiki. Została socjologiem kultury – jedynym posiadającym wykształcenie muzycznie – i znalazła pracę w Instytucie Socjologii i Filozofii PAN. Zrobiła doktorat u pioniera tego kierunku w Polsce, Marcina Czerwińskiego. W cyklu badań nad środowiskami inteligencji opracowała monografię kompozytorów polskich, obejmującą wszystkich żyjących podczas prowadzonego badania. Ukończona w 1979 r. praca nie ukazała się drukiem – obszerne fragmenty opublikowano za granicą – autorka zaś zaangażowała się mocno w „Solidarność”. Po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku zajęła się tym, co wydawało się dla kraju szczególnie ważne: problematyką integracji europejskiej w zespole ekspertów przy Janie Kułakowskim, Negocjatorze Warunków Członkostwa.

Opisanie domu, który z mężem stworzyli, pani Elżbieta zaczęła od konstatacji: „Byliśmy małżeństwem [Jerzy Illasiewicz zmarł w grudniu 2010 r.] narciarskim”. Poznali się w Dolinie Chochołowskiej. Po ślubie (1968) zamieszkali w Leśnej Podkowie, w rodzinnym domu, gdzie dożył swoich dni dziadek Jan Skotnicki, pozostawiając jeszcze kilkoro sublokatorów z dużej liczby tych, którzy znaleźli tam schronienie po wojnie.

Jerzy Illasiewicz był architektem i urbanistą. Poznając przyszłą żonę pracował na Wawelu, w Warszawie został współautorem projektu zabudowy Śródmieścia i jednym z jego realizatorów. Często wyjeżdżał na kontrakty zagraniczne – stan wojenny zastał go w Libii. Przez szereg ostatnich lat życia był dyrektorem Izby Urbanistów Polskich.

Dom w Leśnej Podkowie, gdzie przyszła na świat córka państwa Illasiewiczów, był zawsze pełen gości-przyjaciół, był miejscem dysput na najważniejsze tematy, narodzin wartych realizacji pomysłów i radosnej zabawy. Tradycyjnie, ale i z przyczyn materialnych, podawano nadal kluski kładzione na coraz bardziej zniszczonych srebrnych półmiskach.

Pani Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz żałuje, że nie dowiedziała się więcej o tatarskich korzeniach swego męża i ubolewa, że nie ma możliwości zgłębić dziejów polsko-tatarskich relacji. Nie ma ich, gdyż z odzyskaniem własnego państwa na nią przyszedł w sztafecie pokoleń czas intensywnego działania, aby państwo stawało się nowoczesne, rządne, aby znaczyło w europejskiej rodzinie narodów.

Dokładne opisanie zatrudnień mojej rozmówczyni zajęłoby kolejny odcinek opowieści, wymienię więc tylko najważniejsze: Wykłada w Collegium Civitas, działa w fundacjach: Polska w Europie, Pro Publico Bono, Centrum Prasowe dla Krajów Europy Środkowowschodniej.

O to, że wnuki przejmą pałeczkę, pani Elżbieta jest spokojna. Najstarszy z trójki, laureat olimpiad szkolnych, finalista olimpiad z nauk społecznych i zwycięzca historycznej niebawem pójdzie na studia. Wszyscy należą do KIK-u – ich mama jest w zarządzie Klubu – wszyscy muzykują. Do tej ostatniej informacji babcia dodaje: „Nas nikt nie pytał, czy chcemy iść do filharmonii albo do teatru. Mama przynosiła bilety i szliśmy. Ja robię to samo”. Wśród tego, co „takie samo”, jak było w rodzinie od z górą dwóch stuleci, rysy główne stanowią: otwartość na świat i zaciekawienie wszelką w świecie innością – oparta na jasnych rozróżnieniach dobra i zła oraz czujna gotowość do służby sprawom wspólnym. 