Kultura walki
W wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” profesor Janusz Czapiński wzywa do zasadniczej reformy: „Szkoła. Trzeba zmienić szkołę jak najszybciej. Zrezygnować z XIX-wiecznego modelu Bismarckowskiego. Uczniowie siedzą tu jak w kinie, widzą swoje plecy. W szkole skandynawskiej nie ma czegoś takiego jak ławki w rzędach. Tam ławki stoją w kole albo w kwadracie. Dochodzi do interakcji. A u nas interakcja polega na rzucaniu się papierkiem albo kujnięciu cyrklem. Ale nie to jest najważniejsze. Zło tego modelu tkwi w tym, że wszystkie zadania uczeń musi wykonać indywidualnie. Za współpracę jest karany, bo to oznacza, że odpisał pracę domową albo ściągał. (…) Jeśli przez tyle lat jest wdrażany do takiego funkcjonowania, to czego można oczekiwać, jak wejdzie na rynek pracy? Wszystkie zadania będzie się starał wykonać indywidualnie. Nie stworzy zespołu, który cokolwiek wymyśli”. Uwagi te poprzedzają stwierdzenia mówiące o tym, iż Polacy nie mają do siebie wzajemnie zaufania, że raczej konkurują ze sobą niż współpracują i że należy doprowadzić do sytuacji, w której współpraca stanie się czymś nie tylko oczywistym, ale też pożądanym.
Trudno się z tym nie zgodzić, ale też pamiętać trzeba, że te „egoistyczne” postawy nie są niczym w naszej kulturze niezwykłym. Polska kultura jest kulturą walki, w której obowiązuje zasada „wszystko albo nic”. Dotyczy to większości dziedzin naszego życia, przede wszystkim zaś życia społecznego. Kultura walki wyklucza negocjacje, gdyż efektem negocjacji musi być kompromis, w Polsce niemal z reguły, przynajmniej na razie, przez dużą część uczestników życia publicznego traktowany jako porażka. To, iż w trakcie negocjacji trzeba ustąpić z zajmowanych dotąd pozycji, oznacza klęskę, niezależnie od tego, że partner rozmów także musiał coś oddać. Nie liczą się zyski – ważna jest „strata”, oznaczająca w skrajnych ujęciach „zdradę”. Przy tym jest rzeczą naturalną, iż taka postawa zmusza do przyjmowania ostrego podziału – z jednaj strony „my”, z drugiej „oni”. Doskonałym tego przykładem są liczne komentarze dotyczące negocjacji w Brukseli czy Strassburgu, których autorzy przeciwstawiają Polskę Unii Europejskiej tak, jakbyśmy członkami Unii nie byli.
O ile w życiu politycznym takie postawy wydają się, choć nie są, naturalne, w gospodarce czy nauce oznaczają one utratę potencjalnych możliwości. Czapiński ujmuje to następująco: „Proszę spojrzeć na ten słupek. Pokazuje on, jak bardzo bogactwo krajów rozwiniętych zależy od poziomu kapitału społecznego. Aż 53 proc.! Zaufanie między ludźmi pozwala na pracę w zespole, pozwala też mniejszym firmom łączyć siły, łączyć kapitały i wdrażać nowe pomysły. Tak rosną giganci high-tech. Oparta na współpracy gospodarka innowacyjna daje bez porównania większe zyski niż montowanie na taśmie cudzych pomysłów”. Polska gospodarka jest gospodarką wykonawców, a nie twórców. Raczej odtwarzamy i powielamy niż kreujemy. I bez wątpienia jest to w dużej mierze, choć przecież nie wyłącznie, efekt braku wzajemnego zaufania i nieumiejętności współpracy, czyli – zdolności wypracowywania wspólnego, osiąganego drogą negocjacji programu działania.
Oczywiście są dziedziny, w których raczej trzeba zdać się na samego siebie niż tworzyć coś wspólnie. Ale nawet w tak autorskich przedsięwzięciach jak filozofowanie czy prace literaturoznawcze nie pozostaje się w izolacji od innych. Każdy napisany tekst wchodzi bowiem w relacje z już istniejącymi i może inicjować bądź inspirować powstawanie tekstów kolejnych. W istocie cała humanistyka to przecież jedna wielka dyskusja, tocząca się od tysiącleci debata, nieustanne negocjacje dotyczące problemów tak podstawowych jak nasza tożsamość czy rozumienie świata. I przyznam, że sporo mnie kosztuje przekonywanie studentów do tego, by nie obawiali się prezentowania swoich własnych odczytań proponowanych lektur, by nie lękali się autorytetu autorów, by wreszcie potrafili nie tylko bronić swych racji, ale też podjęli wysiłek zrozumienia racji innych uczestników debaty.
Czego się obawiają? Między innymi tego, że zostaną skarceni za „złe zrozumienie” tekstu, wyśmiani z powodu zadawania pytań, złośliwie skontrowani. Szkoła nie wyrobiła w nich umiejętności rozmowy i nie nauczyła asertywności. Wolą zatem milczeć niż się wypowiadać na forum publicznym. Chodzi jednak o jeszcze coś innego – o umiejętność argumentowania, o otwarcie na stanowiska innych dyskutantów, o wzajemną życzliwość i zrozumienie, że taka dyskusja jest wspólną pracą, dochodzeniem do siebie nawzajem. Przy tym jedną z przyczyn tego stanu rzeczy bywa dość powszechna postawa nauczycieli, także akademickich, którzy bronią własnego autorytetu przez demonstrowanie autorytaryzmu. Z założenia bowiem student czy studentka nie może mieć racji, nie są więc oni inspirowani do formułowania własnych, nierzadko oryginalnych, refleksji. Ileż to już razy słyszałem od kolegów i koleżanek twierdzenie, iż student jest „za głupi”, by podjąć jakiś temat, nie mówiąc już o uporaniu się z nim. Bywa, iż rzeczywiście jest „za głupi”, ale jeśli manifestuje swe ambicje, to nie jest z nim najgorzej i sprawą nauczyciela jest owe ambicje raczej podsycać niż tłumić. Jeśli nie będziemy tak postępować, wówczas nie tylko pogubimy talenty, ale też powinniśmy przestać myśleć o innowacyjności zarówno naszej nauki, jak gospodarki.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.