Jak zestresować studenta?

Marek Misiak

Można pytać o stan przygotowań do egzaminów, ale jeśli sesja jest daleko, ta metoda może okazać się mało skuteczna. Można pytać o pieniądze, ale wielu żaków przywykło do niepewności w tej dziedzinie i życia low-budget . Jest jednak metoda o udowodnionym w praktyce wysokim stopniu skuteczności. Wystarczy zagadnąć młodego człowieka o perspektywy zatrudnienia po studiach. Mniejszość odbije piłeczkę: „Przecież ja już teraz pracuję”. Jeśli istotnie pracuje w zapewniającej rozwój i dobrze prezentującej się w CV firmie, to w taki sposób też go nie nastraszymy. Jednak wciąż większość studentów nie pracuje w ogóle albo pracuje jedynie dorywczo, wykonując zajęcia niezwiązane w żaden sposób z przyszłą karierą zawodową. W ich świadomości okres po studiach to czarna dziura. A ponieważ myślenie o nim jest stresujące, wielu z nich woli w ogóle nie myśleć o swojej przyszłości.

Ślepe korytarze

Podczas studiów i przez pewien czas po ich zakończeniu (dopóki obracałem się głównie w studenckim środowisku) obserwowałem wśród swoich znajomych trzy najpopularniejsze strategie radzenia sobie z tym stresem.

Metoda I – „na granicę czasu”. Umysły wielu studentów po prostu odmawiają przekroczenia magicznej granicy obrony pracy magisterskiej. To, co nastąpi potem, jest nie tyle czarną dziurą – czarna dziura to zawsze jakiś byt, obiekt fizyczny – co po prostu nie istnieje. Jest jak lord Voldemort w powieściach i filmach o Harrym Potterze – Tym-o-Którym-Nie-Mówimy.

Metoda II – „na pretekst”. Popularna szczególnie wśród studentów kierunków humanistycznych. Polega na opracowaniu w głowie jakiejś wizji przyszłości, niekoniecznie realnej. Co istotne, programowo nie sprawdza się w żaden sposób, czy jest to wizja realna, a w wielu sytuacjach nie robi też nic, aby do niej dążyć. Wizja ta służy dwóm celom. Pierwszy to uspokajanie samego siebie, gdy coś (np. rozmowa ze znajomym) nakieruje nasze myśli na stresogenne tory. Drugi to posiadanie gotowej odpowiedzi, gdy z czyichkolwiek (a zwłaszcza członka rodziny) ust padnie pytanie o plany na przyszłość. Ponieważ najczęściej taka osoba rzeczywiście trochę zna się na danym sposobie zarabiania na życie, jest w stanie odpowiadać na dalsze pytania rozmówcy. Sytuacja jest ułatwiona, gdy rozmówca sam nigdy nie zetknął się bliżej z daną dziedziną wiedzy i nie wychwyci nawet odpowiedzi bazujących na ewidentnych iluzjach lub życzeniowym myśleniu. Niektórzy tacy studenci świadomie unikają rozmów o swojej zawodowej przyszłości z osobami orientującymi się lepiej w sytuacji na danym segmencie rynku pracy (np. z kolegami ze starszych lat lub absolwentami danego kierunku). Czasem wizja przyszłości jest tak iluzoryczna, że droga życiowa takiego studenta przypomina ślepy korytarz zakończony ścianą, na której namalowano dalszy ciąg korytarza (rozwiązanie takie było popularne w architekturze barokowej).

Często spotykaną wersją tej metody jest sposób „na doktorat”, popularny zwłaszcza wśród studentów kierunków humanistycznych i społecznych. Ta grupa żaków narażona jest na takie pytania częściej niż np. studenci medycyny, prawa czy kierunków inżynierskich, ponieważ jedyny rozpowszechniony zawód, jaki kojarzy się z szeroko pojętą humanistyką, to nauczyciel. Wtedy postawiony pod ścianą student odpowiada, że zamierza kontynuować naukę na studiach III stopnia, a następnie pracować naukowo. Najczęściej odsuwa on od siebie pojawiające się wątpliwości, związane przede wszystkim z finansami i liczbą etatów na uczelni. Dostać się na studia doktoranckie na większości uczelni nie jest tak trudno. Jednak stypendiów jest już wyraźnie mniej, grantów oferujących dające się utrzymać wynagrodzenie jeszcze mniej, a etaty na uczelni są na ogół pojedyncze. W dodatku przemiany w polskim szkolnictwie wyższym sprawiają, że coraz częściej nie są to umowy na czas nieokreślony, ale roczne lub maksymalnie kilkuletnie kontrakty.

Rozmawiając z wieloma świeżo upieczonymi doktorantami nie mogę się pozbyć wrażenia, że wielu spośród nich wybrało tę drogę nie dlatego, by autentycznie i ze wszystkich sił starać się o pozostanie na uczelni, ale po to, by „kupić sobie” kolejne cztery lata. Jeśli mieszka się z rodzicami, studia doktoranckie mogą wręcz pełnić rolę swego rodzaju listka figowego – nawet, jeśli nie otrzymuje się stypendium i żyje na koszt rodziców, ewentualnie dorabiając (np. korepetycjami) na drobne wydatki. Znam takie osoby. Zapytane o swoją przyszłość odpowiadają, że przecież studiują i nie mogą pracować, bo muszą mieć czas na pracę naukową. Z jednej strony nie sposób się nie zgodzić, że pisanie doktoratu wymaga czasu. Z drugiej – czy naprawdę warto się łudzić, gdy doktorantów na roku jest np. 25, a szansę na zatrudnienie ma jeden lub żaden?

Student wyluzowany

Dlaczego tak się dzieje? Powód jest prozaiczny. Znam go z własnego doświadczenia – sam tak przez kilka lat myślałem. Miało to wręcz formę swego rodzaju Orwellowskiego dwójmyślenia – byłem, a jednocześnie nie byłem świadomy, że część z moich wyobrażeń na temat przyszłości zawodowej to mrzonki. Ten powód to chęć ucieczki przed stresem, choć na kilka lat. Wizja studentów jako osób gotowych podejmować ryzyko i głodnych sukcesu odnosi się tylko do części z nich. U wielu innych tendencja jest dokładnie odwrotna – są gotowi zrobić wiele, byle tylko uciec przed stresem, choćby potem przyszło drogo zapłacić za bierność. A życie studenta wspomaganego finansowo przez rodzinę na tle życia w pełni dorosłego – tzn. samodzielnego utrzymywania się czy założenia rodziny – wydaje się względnie mało stresujące.

Konieczności zdawania egzaminów i kolokwiów nie da się porównać z codziennym stresem: „za co będę żył/będziemy żyli?”. Życie w akademiku czy wynajętym pokoju nie wiąże się z podejmowaniem zasadniczych decyzji w rodzaju „wynajmować czy kupić własne na kredyt?” (o ile rodzina nie wspomoże i nie kupi). I przede wszystkim – student może sobie pozwolić na poprzestawanie na małym i życie z dnia na dzień. Konto, na którym jest tylko kilkaset złotych, nie stresuje aż tak bardzo, bo stałe wydatki nie są wysokie, większe inwestycje rzadsze i mniej kosztowne, a w razie sytuacji podbramkowej pomogą rodzice lub wystarczy trochę dorobić. Można też sobie pozwolić na mieszkanie w wieloosobowym pokoju w akademiku lub mieszkaniu studenckim – nie ma potrzeby zapewniania sobie intymnej przestrzeni, a wychodzi taniej.

Nie stanowi to problemu nawet wtedy, gdy jest się w związku – wystarczy wtedy zapewnić sobie pokój, niepotrzebne całe mieszkanie (nawet kawalerka). Studenckie związki damsko-męskie to zdaniem wielu – zwłaszcza mężczyzn – idealna forma związku. Mamy tu większość profitów stałego związku (wspólne życie, seks) przy minimum odpowiedzialności (nie odczuwa się ciśnienia na myślenie o przyszłości, a w razie czego zawsze można się rozstać, bo pary nie łączy ani ślub, ani kredyt). Niejeden mężczyzna chętnie żyłby tak z wybranką serca przez całe życie, gdyby się tylko dało.

Życie studenckie – również doktoranckie – daje też większe możliwości dysponowania swoim czasem. Nie trzeba zbyt często wstawać rano na konkretną godzinę, najczęściej nie ma też problemu ze znalezieniem czasu na kawę z przyjacielem w środku dnia czy na spacer po parku skąpanym w popołudniowym słońcu. Nie trzeba planować wyjazdów z dużym wyprzedzeniem i martwić się, czy przełożony udzieli urlopu – ma się do dyspozycji przynajmniej część wakacji (o ile właśnie wtedy się nie pracuje), a i w ciągu roku akademickiego kilka dni się znajdzie.

To wszystko w oczach wielu może być po prostu warte życia z dnia na dzień, nikłych oszczędności i niemyślenia o przyszłości. Czasem takie niemyślenie pojawia się również u studentów kierunków kojarzących się z dobrą pracą dla absolwentów – informatyki czy innych inżynierskich. U nich wzdrygnięcie się wywołuje nie tyle brak konkretnych perspektyw zawodowych po studiach – bo takie perspektywy są – ile raczej sama wizja pracy po osiem (lub więcej) godzin dziennie, konieczności stawiania się w firmie co rano, 26 dni urlopu, konieczności zwalniania się za każdym razem, gdy trzeba załatwić coś w dzień powszedni, kredyty itp.

Twarde lądowanie

Odsuwanie myśli o przyszłości trwa do obrony pracy magisterskiej lub doktoratu. Po tym pierwszym studenci fundują sobie jeszcze nierzadko kilka tygodni wakacji, aby wypocząć, a przy okazji jeszcze o kilka tygodni przedłużyć niemyślenie. Przychodzi jednak dzień, w którym ciśnienie staje się zbyt silne – u jednych samo z siebie, u innych wyzwolone przez pytanie rodzica lub partnera. Zderzenie z rzeczywistością po obronie pracy doktorskiej może być mniej lub bardziej bolesne od tego po magisterce. Mniej – jeśli przez te cztery lata student zaczął patrzeć w przyszłość i orientuje się choć trochę w rynku pracy lub zrobił, co tylko było można, aby zatrudniono go na uczelni. Bardziej – jeśli jego nadzieje na etat na uczelni były przejawem życzeniowego myślenia, gdyż na ostatnim roku przed obroną nic nie wskazywało na to, by uczelnia szykowała dla niego miejsce. Niektórzy wręcz do samego końca wypierają z głowy świadomość, że nawet ukończone z wyróżnieniem studia doktoranckie nie dają żadnej gwarancji dalszej pracy naukowej – i wtedy lądowanie jest naprawdę bolesne. Niektórzy spędzają kolejnych kilka lat, realizując projekty postdoktoranckie i w czasie ich trwania nadal nie próbują dowiedzieć się niczego o ewentualnych perspektywach poza uczelnią.

To cenne, że uczelnie coraz wyraźniej – poprzez targi pracy, biura karier czy studenckie inkubatory przedsiębiorczości – interesują się tym, jak absolwenci poradzą sobie na rynku pracy. Przydałaby się jednak swego rodzaju praca u podstaw: uświadamianie licealistom i studentom pierwszych lat studiów, że o przyszłości trzeba po pierwsze myśleć, a po drugie myśleć realnie i szczegółowo, biorąc pod uwagę różne możliwości. Młodzi ludzie muszą być świadomi, że przed stresem wynikającym z konieczności ostatecznego wkroczenia w dorosłość nie da się uciec, a najczęściej wybierane strategie ucieczkowe są na dłuższą metę szkodliwe dla stosujących je osób. Mieć marzenia to coś zupełnie innego, niż fantazjować. 