Artysta na uniwersytecie

Rozmowa z prof. Marcinem Berdyszakiem, rektorem Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu

Zmiana nazwy poznańskiej akademii budziła pewien opór wśród pedagogów – hasło „Uniwersytet Artystyczny”, w przeciwieństwie do „Akademii Sztuk Pięknych”, nie musi kojarzyć się bezpośrednio ze sztukami plastycznymi…

Rzeczywiście – byliśmy przyzwyczajeni do nazwy „akademia”, chociaż poznańska uczelnia miała już różne nazwy. Kiedyś była to Państwowa Szkoła Sztuki Zdobniczej, po wojnie – Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych, potem akademia, teraz mamy uniwersytet. Zmiana nazwy jest związana z działaniem strategicznym, ponieważ trzy lata temu uruchomiliśmy studia w języku angielskim. Mamy coraz więcej studentów z całego świata i chcieliśmy wysłać wyraźny sygnał, że jesteśmy uniwersytetem, a więc uczelnią, która kształci na poziomie magistra MFA.

Drugi powód wiąże się z obowiązkiem utrzymania tego status quo , a co za tym idzie – określonej polityki kadrowej. W ustawie o szkolnictwie wyższym jest zapis, który mówi, że akademią może być jednostka posiadająca co najmniej dwa uprawnienia do nadawania stopnia naukowego doktora. My tych uprawnień mamy sześć, a za chwilę będziemy mieć siedem.

Została więc przekroczona granica konieczna do utworzenia uniwersytetu.

Tak, to jest granica, by być tzw. uniwersytetem przymiotnikowym i jest bardzo ważne, aby ją utrzymać. W dobie – przepraszam za określenie – pewnego handlu kadrą pomiędzy uczelniami publicznymi i niepublicznymi uważam za rzecz kluczową rozpoczęcie polityki kadrowej przez każdego rektora niezależnie od tego, czy jest to uczelnia publiczna, czy niepubliczna. Jak sami dobrze wiemy, część szkolnictwa wyższego funkcjonuje na takiej zasadzie, że daje możliwość zarobienia, natomiast jakość oferty edukacyjnej może budzić poważne zastrzeżenia.

Obrona statusu jest czymś podstawowym?

Między innymi.

Z UAP (wcześniej ASP, wcześniej PWSSP) jest Pan związany od czasów studenckich. Jakie najważniejsze zmiany obserwował Pan na przestrzeni tych lat?

Gdy rozpocząłem studia w 1983 roku, studentów było około 350. Znaliśmy się praktycznie wszyscy. Teraz jest ich prawie 1500, co wprowadza pewną anonimowość, która nie jest zbyt dobra dla szkoły artystycznej. Z drugiej jednak strony otwartość i rozpiętość możliwości jest dużo większa. W latach 80., za kadencji prof. Jarosława Kozłowskiego, została wprowadzona oferta polegająca na swobodnym wyborze pracowni. My tę ofertę jeszcze bardziej zradykalizowaliśmy. Na studiach licencjackich istnieje obecnie wolny wybór pracowni artystycznych i projektowych, natomiast na studiach II stopnia student sam wybiera konsultanta, czyli pedagoga, który jest istotny w jego procesie samokształcenia, i próbuje dzięki tym konsultacjom z wybranymi profesorami realizować swój indywidualny program.

Na czym to konkretnie polega?

W regulaminie mamy zapis, że należy wybrać tzw. konsultanta głównego z danego kierunku. Jest nim osoba, która powinna mieć samodzielny tytuł naukowy. W szczególnych wypadkach Rada Wydziału może upoważnić kogoś z tytułem doktora czy nawet magistra. Potem student wybiera konsultantów z innych obszarów, zgodnie z zainteresowaniami. Na przykład student malarstwa, który interesuje się architekturą i jego malarstwo zawiera kontekst architektury, może wziąć sobie architekta wnętrz albo urbanistę, albo projektanta. Jest jeszcze trzeci konsultant – fotograf albo malarz. Można też jako konsultantów wybrać trzech malarzy.

Podobnie dzieje się na kierunkach projektowych – z zastrzeżeniem doboru konsultantów z dziedzin pokrewnych. Istotne, aby doprowadzić do rozmów indywidualnych i samodzielnej pracy.

Wprowadziliśmy także możliwość zmiany konsultanta – na przykład w sytuacji, gdy brakuje nici porozumienia, co wcale nie musi być podyktowane czymś pejoratywnym.

Mogą decydować względy osobowościowe, charakterologiczne…

Tak, w naszym obszarze kształcenia bardzo ważny jest bezpośredni kontakt i zaufanie. Mamy tu do czynienia z kreacją, a zatem z pewną intymnością, którą trzeba respektować.

A jak Pan postrzega zmiany pozaformalne związane z samą sytuacją studiowania kierunków artystycznych w przeszłości i obecnie?

Studenci na pewno mają dużo większe możliwości niż w czasach, gdy granice były zamknięte. Chociaż wtedy, dzięki prywatnym kontaktom artystycznym kadry, świat przyjeżdżał do nas. W tej chwili młodzież swobodnie się przemieszcza, co powoduje, że nie możemy myśleć tylko w kontekście regionu czy kraju, ale musimy brać pod uwagę kontekst świata. On w przeszłości też był obecny – na inny sposób. Dziś istotne jest funkcjonowanie w świecie.

Kiedyś na uczelniach artystycznych studiowało wielu ludzi dojrzałych, gros naszych znakomitych profesorów zdawało po kilka razy, aby tu studiować. Pamiętam, że miałem na roku kolegów starszych o siedem, osiem lat, którzy byli już w jakiś sposób ukształtowani, z różnymi doświadczeniami życiowymi, i wiedzieli, po co tu są. Ci starsi wywierali na nas dobry wpływ, do czegoś nas zobowiązywali.

Obecnie zwiększył się limit przyjęć?

Kiedy zdawaliśmy na malarstwo, przyjętych zostało siedmiu kandydatów, a teraz przyjmuje się 17–18 osób, czyli prawie o 200 procent więcej. Problem nawet nie leży w ilości, która w jakiś sposób wynika z algorytmów. Nieporównywalny jest poziom wiekowy – są to przeważnie bardzo młodzi ludzie, kwestia ich przygotowania i świadomości jest zupełnie inna.

Czy algorytmy ilościowe zostały w jakiś sposób narzucone?

Nie, uczelnia i senat mają autonomię, z tym, że liczba studentów przekłada się na ilość środków otrzymywanych z budżetu. Taka sytuacja jest w pewnym sensie niezdrowa, dlatego, że wpływa na kwestie rekrutacji. Problem dotyczy wszystkich uczelni. Znane są praktyki, gdy przyjmuje się na pierwszy rok gigantyczną masę osób, aby po pierwszym semestrze zastosować ostre „sito”. Studenci są już wliczeni, podani w statystyce, a de facto zamiast 100 osób zostaje np. 30. Niestety, skoro postawiło się na komercjalizację, na ekonomię, może dochodzić do sytuacji, które są etycznie wątpliwe.

Czy można zaryzykować twierdzenie, że obecnie obserwujemy ucieczkę od tzw. sztuki czystej w kierunku dyscyplin użytkowych? Czy na przestrzeni ostatnich lat zmniejsza się liczba kandydatów zainteresowanych kierunkami tradycyjnymi – malarstwem lub rzeźbą?

To prawda, proporcje się zmieniają. W przeszłości kierunki artystyczne były bardziej oblegane, gdyż skończenie kierunków projektowych nie dawało tak naprawdę szansy spełnienia w zawodzie. Ograniczona była wydolność przemysłu, możliwość wprowadzania nowych wzorów, pojawiały się różne ograniczenia ideologiczne. Zresztą im cięższe czasy, tym bardziej ludzie upatrują wolności w samorozwoju, w myśli, w kreacji, w naukach humanistycznych – stąd filozofia, socjologia oferowały fantastyczne rzeczy. Dzisiaj jest odwrotnie – ujawnia się pragmatyzm, co z drugiej strony wydaje się sytuacją normalną. Tą wisienką na torcie są teraz kierunki artystyczne, tam idą ludzie zdeterminowani, którzy chcą zająć się kreacją artystyczną. Jednak studenci kierunków projektowych także korzystają z pracowni artystycznych – nigdy nie zamyka im się możliwości funkcjonowania w czystym obszarze sztuki.

Zdarzało się w przeszłości, że studia artystyczne bywały jedną wielką przygodą. Dzisiaj jest większa możliwość zarabiania pieniędzy i funkcjonowania w obszarze związanym z wykształceniem. Chociaż malarz nadal może mieć problem, z czego będzie żył, chyba że zostanie dydaktykiem i rozpocznie pracę na uczelni. Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczną cechę polskiego szkolnictwa artystycznego – na uczelniach artystycznych zawsze pracowały osobowości.

Tak, kończyło się pracownię prowadzoną przez konkretnego profesora…

Ci znakomici artyści byli dydaktykami – tak jest do dziś. W Polsce sztuka rozwijała się nie w opozycji do uczelni, lecz razem z uczelniami, co zresztą odróżniało nas od Zachodu, gdzie impresjonizm i cała awangarda oparte były na pewnej kontestacji. Jeśli spojrzymy na sytuację np. krakowskiej akademii – profesorowie podróżowali i przywozili nowości, które od razu wprowadzano w dydaktykę. Jest to cecha fenomenalna.

Sytuacja artystów zawsze była trudna i tak naprawdę porównywalna na całym świecie. Bogatsze kraje mają jednak większą ofertę, jeśli chodzi o stypendia, o fundacje, różne programy. Nas pewnie długo jeszcze nie będzie stać na podobną działalność, ale – jak pokazuje czas – kultura, sztuka są tym, co naprawdę przetrwa i dają korzyści niewymierne, ponadfinansowe, dlatego warto w nie inwestować.

Wracając do spraw uczelnianych – czy zwiększenie zainteresowania kierunkami projektowymi ma swoje odzwierciedlenie w związanych z rozwojem uczelni decyzjach władz?

Na pewno nie zwiększymy drastycznie puli miejsc. Moim prywatnym zdaniem decyzja o uczynieniu wzornictwa kierunkiem zamawianym nie jest decyzją dobrą. Problem polega na elitarności tego kierunku. Celem jest wykreowanie własnej tożsamości designerskiej, produktów, które będą miały jakość i markę. Pojawia się pytanie, czy ważniejsze jest postawienie na ilość, czy może na lepsze warunki kształcenia w uczelniach, które mają już wyrobione tradycje i doświadczenie. Nasz uniwersytet jako jedyna uczelnia artystyczna otrzymał w tym roku środki na kierunek zamawiany. Tymczasem na innych uczelniach artystycznych kształcenie w zakresie wzornictwa jest dużo lepsze niż w nowo uruchomionych jednostkach zarówno publicznych, jak i niepublicznych. Przyglądając się strategiom różnych szkół wyższych widzimy, że zdarzają się inwestycje niezbyt odpowiedzialne, nieodpowiadające kompetencjom. Kadry do kształcenia na wzornictwie z dnia na dzień nie przybędzie, a ilość uruchomień tego kierunku jest gigantyczna.

Pewnie rolę odgrywają tu mechanizmy biurokratyczne, szerokie możliwości składania wniosków…

Tak, demokracja daje możliwości, tylko do tej demokracji trzeba dojrzeć, trzeba być odpowiedzialnym. W tej chwili jest tak, że politechnika czy uczelnia o charakterze humanistycznym może otwierać niemalże wszystko, co zechce. My też moglibyśmy otworzyć na przykład informatykę, gdybyśmy mieli kadrę. Tylko po co? Byłoby to niszczenie własnej tożsamości. Oczywiście – rozwój jest istotny, ale uważamy, że są obszary, w których nie powinniśmy stwarzać precedensów, bo bylibyśmy niepoważni.

Czy programy kształcenia przygotowane przez pedagogów zatrudnionych na Uniwersytecie Artystycznym są własnością uczelni? Czy podlegają ochronie prawnej?

Uważam, że program dydaktyczny czy badawczy powinien należeć do instytucji, w której został wypracowany, gdyż stanowi wyraz jej tożsamości, nie wspominając już o kosztach kształcenia kadry dydaktycznej. Tymczasem obowiązek umieszczania programów na stronach internetowych uczelni stwarza okazję do bezkarnego ściągania i kompilacji takich programów. W ten sposób efekt wieloletniej praktyki i doświadczeń może posłużyć osobom nieposiadającym wystarczających kompetencji, które jednak znajdują zatrudnienie w szkolnictwie wyższym. Problem jest bardzo złożony. Jeżeli mówi się o programach antyplagiatowych, chroniących uczelnie przed plagiatami prac magisterskich, być może konieczne byłoby wprowadzenie jakichś regulacji związanych z ochroną programów nauczania. Należy zadać pytanie, ile spośród uczelni, które otrzymują wysokie dotacje ministerialne, wykształciło własną kadrę w danym zakresie i skąd te uczelnie czerpią swoje programy?

Czy Pana zdaniem nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym sprzyja swobodnemu rozwojowi szkolnictwa artystycznego?

Pytanie jest bardzo dobre, gdyż ustawa w ogóle nie respektuje specyfiki szkolnictwa artystycznego, warunków, w jakich kształci się twórców kultury. Nie wyobrażam sobie, aby pewne mechanizmy stosowane wobec takich uczelni, jak uniwersytety czy politechniki, wypuszczające ogromne grupy absolwentów, były ważnymi argumentami dla szkolnictwa artystycznego. Jeżeli wyobrazimy sobie na przykład uczelnię muzyczną z halą, w której mamy 100 fortepianów dla 100 studentów – dojdziemy do jakieś paranoi. W tym przypadku trzeba mieć czas na indywidualny kontakt, potrzebny jest jakiś akompaniament, orkiestra – koszty i skala przedsięwzięcia są zupełnie inne, ale też efekty kształcenia nieporównywalne.

A jak Pan ocenia – czy krajowe ramy kwalifikacji rzeczywiście zwiększają autonomię uczelni artystycznych?

Wyraźnie zwiększa się biurokracja i właściwie od inteligencji władz uczelni zależy, czy kompletnie dadzą się jej pochłonąć. Z drugiej strony pojawia się możliwość – w tak trudnym obszarze, jakim są sztuki piękne czy projektowe – pewnego doprecyzowania i konkretyzacji. Oczywiście bierzemy ciągle pod uwagę indywidualny tok rozwoju. Tu jest zasadnicza różnica – nie obrażając matematyki – wynik ma być różny, a nie taki sam, ponieważ nie ma linii, do której wszyscy powinni być przyrównani. Nas naprawdę interesuje to, co każdy sam może wnieść poza tę linię.

Zbyt szczegółowe regulacje nie są dobre. Znakomicie, że nie trzeba już posługiwać się standardami, jeśli spełnia się określone warunki – uczelnia dzięki temu uzyskuje możliwość swobodniejszego kreowania swojej tożsamości.

Bardzo istotną sprawą jest zrozumienie, że wszystkie wyższe szkoły artystyczne są instytucjami kultury. Ważna jest nie tylko umiejętność kreowania danego dzieła, ale i eksponowania, dokumentowania, nie mówiąc już o całym zapleczu. Jedna uczelnia organizuje koncerty, konkursy, druga prowadzi galerię, zaprasza osoby z zewnątrz, studentów, artystów z różnych krajów. Taka konfrontacja jest jednym z podstawowych warunków kształcenia. Dlatego większe skupienie się na kwestii dwuczłonowego finansowania: działalności dydaktycznej uczelni i działalności uczelni jako instytucji kultury, mogłoby bardzo pozytywnie wpłynąć na rozwój szkolnictwa artystycznego i nadać mu właściwą optykę.

Rozmawiała Krystyna Matuszewska