100 procent online

Marcin Duszyński

Oprócz walidacji i franczyzy oraz kampusów zagranicznych (IBC), studia online stanowią kolejną metodę pozyskiwania studentów spoza Polski na programy oferowane przez nasze uczelnie borykające się z niżem demograficznym, który zagraża ich finansom.

W poszukiwaniu informacji o ofercie dydaktycznej wśród światowych liderów odwiedziłem stronę internetową University of Liverpool, znanego z odważnych rozwiązań w tworzeniu rynkowych programów dydaktycznych. Ich strona ofertowa (http://www.liv.ac.uk/study/online/) zawiera programy z siedmiu różnych dziedzin, w tym dwa na poziomie doktorskim, siedemnaście magisterskich (w tym MBA) i trzy prawnicze. Ta oferta to gwarancja dokładnej selekcji kandydatów, brak potrzeby przyjeżdżania do Wielkiej Brytanii, małych klas (wirtualnych zgrupowań studentów), możliwość kształtowania czasu, miejsca i sposobu studiowania, a jednocześnie zagwarantowany wysoki poziom interakcji z innymi studentami oraz wysokiej klasy kadrą dydaktyczną. Wszystko wsparte zaawansowaną technologicznie (ale jednak przystępną i funkcjonalną) platformą e-learningową.

Czyli tak jak w Polsce. Prawie.

Najważniejsza różnica to zdolność prowadzenia 100 proc. programu metodami e-learningowymi, bez (nielogicznego) wymagania, by student leciał z drugiego końca globu do siedziby uczelni i odbywał w niej zajęcia zgodnie z harmonogramem odpowiadającym instytucji. Polskie przepisy, wymuszające odbycie 40 proc. zajęć w siedzibie, nie pozwalają na zdobycie studentów z daleka, niezdolnych przyjechać do nas z racji ograniczonych zasobów finansowych, obowiązków lub zapór wizowych. Nawet kreatywne księgowanie godzin zajęć, pozwalające na zmniejszenie czasu faktycznie spędzonego w budynkach uczelni, nie likwiduje problemu całkowicie – pozyskani Ukraińcy czy Białorusini muszą pojawić się w Polsce co roku na kilka tygodni. A co ma zrobić Chińczyk lub Brazylijczyk?

Studenci, kadra, platforma

Bardzo ważnym czynnikiem powodzenia programu jest dobór studentów – należy zrównoważyć chęć zarobienia maksymalnej ilości pieniędzy w krótkim czasie z długoterminowym sukcesem programu. Źle dobrana grupa, ze zbytnio rozbieżnymi kwalifikacjami, umiejętnościami, wiedzą i etyką pracy, zamieni się w tragedię marketingową, gdy niezadowoleni studenci obsmarują program w swoich społecznościach (prawdziwych i wirtualnych). Brytyjskie uniwersytety rozumieją ten problem i poświęcają dużo czasu na selekcję kandydatów - od wymagania esejów motywacyjnych, przez opinie środowiskowe i pracodawców aż po rozmowy przez Skype z kierownikiem programu (to on będzie potem odpowiadał za swoje błędy wobec uczelni oraz marnował czas na pokonanie problemów z kiepskim studentem niedającym sobie rady na zajęciach). Aktualnie w Polsce istnieje chyba przekonanie, że na studia wspomagane internetowo łapie się wszystkich, byle tylko zyskać kolejne czesne.

Zachodnie programy to jakościowo różna kadra, dobierana pod kątem innych umiejętności dydaktycznych, potrafiąca komunikować się skutecznie za pomocą różnych narzędzi IT (i mam na myśli wszelkie nowoczesne media). Dodatkowo muszą to być osoby z ogromnym doświadczeniem praktycznym, jak również wiedzą wielobranżową i interdyscyplinarną, tak by utrzymać zainteresowanie studenta przez okres trwania kursu (teorię student przerabia sam, więc nauczyciel musi oferować mu o wiele więcej niż suche fakty). Dochodzą wymogi obycia międzykulturowego – w każdej wirtualnej klasie mogą znaleźć się przedstawiciele kilkunastu kultur, wymagający świadomego ogarnięcia różnic i pokonywania problemów, przy jednoczesnej umiejętności zachowania kultury i standardów akademickich uczelni. Równocześnie, z racji zaniku lokalizacji dydaktyki, dobór kadry otwiera się na cały świat, pozwalając znaleźć najlepszą.

Kompetentna kadra to również inne materiały udostępniane studentom. Dobre studia online to nie są wklejone skrypty w formacie „.doc”, ale ogromne zasoby przygotowywane i rozbudowywane latami przez autora i jego asystentów lub następców, otrzymujących do prowadzenia przedmiot z już istniejącymi zasobami informacyjnymi. W środowisku internetowym najszybciej można zidentyfikować przestarzałą wiedzę lub nieaktualne przykłady, więc prowadzący zmuszony jest do ciągłego wysiłku w uaktualnianiu i doprecyzowywaniu zawartości bez żadnych dodatkowych korzyści finansowych.

Kadra i jej materiały spotykają się ze studentami na platformie. Debata o tym, która platforma jest najlepsza, zapewne nigdy nie ucichnie dzięki zwolennikom wynajmu najbardziej zaawansowanych rozwiązań komercyjnych (np. drogi amerykański Blackboard), lojalistom darmowych platform (sam jestem zwolennikiem Moodle’a) oraz superambitnym posiadaczom samodzielnie stworzonego „już niedługo prawie jak Blackboard’a”. Niemniej, należy pamiętać, że platforma musi być przystępna i skuteczna dla studentów, ale i funkcjonalna dla dydaktyków – własne „dzieło” nie będzie znane na świecie, nie znajdziemy wykładowców posiadających duże doświadczenie w świadczeniu usług dydaktycznych, a tym samym zwiększa się zagrożenie wpadki i ryzyko zapaści wiarygodności przedsięwzięcia oraz marki uczelni. Autorzy ogłoszeń w brytyjskiej prasie stawiają sprawę jasno: „kandydat na wykładowcę musi mieć kilkuletnie doświadczenie w prowadzeniu zajęć na Blackboard” lub „w rozmowie kwalifikacyjnej wymagana będzie prezentacja własnych materiałów na Moodle”. Oczywiście, najlepsze wyjątki przejdą przeszkolenie, ale zwiększa to ryzyko projektu i decyzja jest wyłącznie wynikiem tolerancji na ryzyko prowadzącego dany e-kierunek.

Pamiętajmy również, że platforma wspierana jest przez inne rozwiązania, np. systemy antyplagiatowe. Najbardziej znany, „TurnitIn”, wymaga od prowadzącego kolejnego zestawu kompetencji informatycznych, które gwarantują wyższą jakość i pewność, że prace studenta należą rzeczywiście do niego oraz są napisane zgodnie ze standardami akademickimi.

Twarde wymogi

Co można zmienić, by oferta e-learningowa polskich uczelni znalazła chętnych na całym świecie, a równocześnie zadowalała MNiSW?

Po pierwsze, zrezygnować z wymogu jakiejkolwiek obecności studenta w siedzibie uczelni. Można pójść na kompromis i zaproponować, by ten warunek był zlikwidowany w przypadku studentów międzynarodowych. Przecież polska uczelnia nigdy nie pozyska ich w inny sposób – chcą korzystać z naszych programów, płacić komercyjne czesne, ale nie ma szans, by pojawili się kiedykolwiek w Polsce. Można również przygotować listę konkretnych kierunków niewymagających laboratoriów itp., a które mogą być prowadzone wyłącznie online. Nie zadowoli to wszystkich uczelni, ale da szansę kilkudziesięciu z nich na zyskanie nowych rynków bez aktywnej ekspansji i niezbędnych zasobów do jej zrealizowania.

Po drugie, by zadowolić instytucje nadzoru akademickiego, można zaproponować zwiększenie zobowiązań kadrowych dla tych programów, np.: wprowadzić oddzielne minima kadrowe gwarantujące odpowiednie zaplecze intelektualne oraz umiejętności dydaktyczne przypisane na stałe do programu. Minimum byłoby odpowiedzialne za zagwarantowanie odpowiedniej jakości wymuszenie pracy na studentach oraz twarde egzaminowanie.

Po trzecie, wypracować system selekcji kandydatów – studia w pełni online nie mogą być wielką siecią, do której złapiemy wszystkich na świecie i zgarniemy miliony w czesnym. Dokładna i surowa selekcja kandydatów nie tylko zwiększy zaufanie ministerstwa do uczelni prowadzącej program, ale równocześnie ułatwi pracę wykładowcom oraz silnie poprawi pracę w e-grupach, a zadowoleni absolwenci rozniosą informacje po świecie, zapewniając napływ kolejnych zdolnych i zmotywowanych klientów. Oczywiście, największym problemem będzie przyjmowanie, analiza/weryfikacja i przechowywanie składanych dokumentów, ale na pewno da się wypracować system elektronicznej nostryfikacji bez obecności kandydata w Polsce. Może stwórzmy np. listy „zaufanych” dyplomów i uczelni ze świata (jak w Wielkiej Brytanii), niepodlegających każdorazowej i jednostkowej nostryfikacji.

Po czwarte, zwiększyć system kontroli osiągnięć studenta poprzez testy, egzaminy itp., tak by nie tylko wymusić ciągłość nauki i pracy własnej studenta, ale również móc na bieżąco monitorować i oceniać jego postępy, włącznie z surowymi warunkami promocji na kolejny rok, aby odsiewać najsłabszych lub liczących na łatwy dyplom.

Po piąte, postawić twarde wymogi w doborze kadry, zarówno minimum kadrowego, jak i pozostałych wykładowców. Mam na myśli zarówno zdolności e-dydaktyczne, jak i podpierające je umiejętności językowe. Nie chcielibyśmy, żeby studenci odkryli, że prowadzący nie mówi po angielsku, jego materiały przetłumaczył znajomy lektor, a sam przedmiot został przypisany wykładowcy, ponieważ ten miał niedobór pensum, a inni (lepsi?) mogli się wymigać.

Po szóste, budując programy wymierzone za granicę oraz dobierając do nich kompetentną kadrę, pamiętajmy, by ich zarobki były odpowiednie do wysiłku i efektów. Żaden dyrektor finansowy nie zgodzi się na oferowanie studiów online dla międzynarodowych studentów z bardzo niskim czesnym (który potencjalny klient zaufa najtańszej ofercie od nieznanego dostawcy?), więc by zagwarantować najwyższy poziom obsługi, należy odpowiednio wynagrodzić prowadzących. Gdy będzie im zależeć na zadowoleniu studentów, włożą w pracę dla programu o wiele więcej wysiłku (np. w jakość i nowoczesność materiałów) lub czasu (np. spędzając więcej czasu na komunikowaniu się ze studentami, bez względu na różnicę czasu oraz ponad zakontraktowane minimum).

System wzajemnego zaufania

Propozycja siódma wynika z poprzednich sześciu oraz niejako je integruje. Dysponujące kasą ministerstwo, uwielbiające scentralizowaną kontrolę oraz ogrom procedur i dokumentów, mogłoby rozpisać konkurs na jedną, najlepszą i wyjątkową platformę e-learningową, przeznaczoną właśnie do prowadzenia studiów 100 proc. online poza granicami kraju. Wątek kontroli ministerialnej realizowany byłby przez odpowiednie narzędzia oraz dostęp na poziomie administratorów programów, obecność i poziom minimum kadrowego byłyby widoczne ze specjalnie stworzonych statystyk (wspartych opcją indywidualnej kontroli każdego prowadzącego, przedmiotów, systemów oceniania), zaś selekcja i późniejsze wysiłki studentów miałyby oddzielne narzędzia kontrolne na poziomie przedmiotów, semestrów, lat oraz całych programów. Nie mam na myśli ciągłego panoptikonu urzędniczego (chociaż można się go spodziewać i należy się mu przeciwstawiać), ale stworzenie systemu budującego zaufanie ministerstwa do polskich uczelni, a te, w zamian, miałyby zgodę (odwzajemnione zaufanie) na prowadzenie zagranicznych programów online ratujących ich budżety obok międzynarodowych wysiłków rekrutacyjnych.

Praktycznie w każdej kwestii związanej ze szkolnictwem wyższym są na świecie lepsi od nas, więc dlaczego mamy nie korzystać z gotowych przykładów, bez wdrożenia których nie mamy szans na konkurowanie na coraz bardziej zintegrowanym globalnym rynku uniwersyteckim?

Autor jest menedżerem akademickim. Zajmuje się budową programów anglojęzycznych w systemach anglosaskich, współpracą międzynarodową, w tym programami dwudyplomowymi, oraz kwestiami jakości.
e-mail: marcin.duszynski@yahoo.co.uk