Skotniccy
Przodkowie pani dr Elżbiety Skotnickiej-Illasiewicz, od czasów, których sięga rodzinna pamięć i zachowane dokumenty, angażowali się w sprawy publiczne. Podczas Sejmu Wielkiego i w epoce zaborów, kiedy działali na rzecz oświecania społeczeństwa, żeby było jak najlepiej przygotowane do urządzania Polski nowoczesnej, gdy odzyska niepodległość. Dziadkowie – stryjeczni i rodzeni – byli w 1918 r. gotowi do skoku cywilizacyjnego, jakiego pragnęli. Mieli jasną wizję państwa, świadomość najpilniejszych i kolejnych potrzeb, zarazem stojących przed nimi zadań oraz wielki zasób energii i niemało doświadczeń społecznych.
Pierwsi w sztafecie
Jan Skotnicki, stryjeczny dziadek mojej rozmówczyni, malarz i krzewiciel kultury artystycznej, jeśli najkrócej określić jego rozległą działalność społeczną, w listopadzie 1918 r. przeżył śmierć ośmioletniego syna jedynaka i ciężką depresję. Mimo to obserwował bacznie okoliczności towarzyszące narodzinom Niepodległej, oceniając wiele z nich krytycznie. W pamiętnikach zapisał (ex post) : „szczególnie bolesny obraz przedstawiało szarpanie zaledwie zarysowującego się we mgle państwowego skarbu, które pchało Polskę w przepaść dewaluacyjnego bankructwa” (Jan Skotnicki, Przy sztalugach i przy biurku. Wspomnienia , Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1957).
Wiosną 1919 r. objął stanowisko inspektora szkół sztuki stosowanej w Wydziale Plastyki powstałego świeżo Ministerstwa Sztuki i Kultury. W r. 1921 został dyrektorem Departamentu Sztuki w Ministerstwie Oświecenia Publicznego i Wyznań Religijnych, które to miejsce opuścił Miriam (Zenon Przesmycki), pozostawiając srogi bałagan. Jan Skotnicki de facto organizował od podstaw życie kulturalne, ze wszystkimi kolejno powstającymi instytucjami, formującymi się środowiskami i organizowanymi wydarzeniami.
Szesnastego grudnia 1922 r. oprowadzał prezydenta Narutowicza po wystawie w Zachęcie. W procesie Eligiusza Niewiadomskiego był pierwszym świadkiem oskarżenia, a oskarżonego znał dobrze z wcześniejszej współpracy w ministerstwie.
Rodzony brat babki pani Elżbiety po kądzieli, ks. Marceli Nowakowski, jeden ze sztandarowych posłów Narodowej Demokracji, po zabójstwie prezydenta działał niestrudzenie na rzecz potępienia zbrodni. Pisał w niemal wszystkich gazetach, występował publicznie, grzmiał z ambony. Z Janem Skotnickim przyjaźnili się do końca życia. Mówiąc o tym, pani Elżbieta podkreśliła mocno, że wszyscy ci ludzie oddzielali politykę od życia prywatnego i stosunków rodzinnych, baczyli, by obie te sfery nie deformowały siebie wzajemnie.
Dziadek rodzony, Czesław Skotnicki – portret widziałam podczas naszego spotkania – z wykształcenia inżynier chemik, współtwórca akademickiej korporacji Arkonia w Rydze, gdzie studiował, został pionierem inżynierii wiejskiej w Polsce, wybitnym specjalistą od zagadnień melioracji. W 1906 r. objął prezesurę Warszawskiego Towarzystwa Melioracyjnego, które wychowało zastępy inżynierów-meliorantów. Jednocześnie wykładał na kursach rolniczych, będących zalążkiem przyszłej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
Kiedy przed zakończeniem pierwszej wojny światowej otwarto Politechnikę Warszawską, prof. Skotnicki został dziekanem Wydziału Inżynierii Wodnej, a w r. 1925 wybrano go na rektora, którą to funkcję sprawował przez dwie kolejne kadencje. W dorobku naukowym ma ponad 80 prac, w tym podręczniki. Ciężko chorego profesora wyniesiono na noszach po upadku powstania warszawskiego ze stolicy. Zmarł w r. 1945 w Łodzi.
Czwarty dziadek pani Elżbiety był prekursorem polskiego kapitalizmu – deweloperem. Skupował w Warszawie wolne tereny i stawiał na nich różniące się przeznaczeniem budowle: bardzo luksusowe kamienice (jedna istnieje do dzisiaj) oraz kościoły.
Między wojnami
Bardzo zobowiązującą sukcesję pozostawiły dzieciom pokolenia przodków, którzy stawali się inteligentami na tułaczych uniwersyteckich przystankach, za granicami, w drodze do Niepodległej, którą obmyślali we wszelkich obszarach i na wszystkich poziomach przyszłego zbiorowego życia. Pani Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz, dziedzicząca tę bogatą, ale i trudną schedę, określa jej źródło, przyczynę owej niezmordowanej i wielostronnej aktywności, krótko: „Tęsknota za własnym państwem”, w której to tęsknocie była niedługa, dwudziestoletnia, przerwa.
Jeden ze stryjów mojej rozmówczyni, Tadeusz Skotnicki, był, jak jego ojciec, inżynierem rolnikiem. Walczył w pierwszej wojnie światowej, a skazany przez chorobę Parkinsona na pobyt w domu, zajął się spisywaniem dziejów rodziny od czasów najdawniejszych, zyskując wdzięczność współczesnego pokolenia. Jego siostra, Janina, wyszła za Karola Grohmanna, spadkobiercę wielkiej fortuny (jego stryj – Henryk, był ojczymem babci Skotnickiej, żony Jana malarza), co później w różnych momentach miało wpływ na losy rodziny.
Ojciec pani Elżbiety, Bogusław Skotnicki, po studiach na Wydziale Handlu Zagranicznego SGH miał się poświęcić „dyplomacji ekonomicznej”. Przeszkodził temu rozpoczynający się wielki kryzys lat trzydziestych i Bogusław Skotnicki pojechał do Łodzi, znajdując pracę w rodzinnej firmie swego szwagra. Zacząwszy od najniższego szczebla doszedł rychło do stanowiska wicedyrektora działu handlowego. Razem ze swoim bezpośrednim zwierzchnikiem dokonali „cudu gospodarczego”, jak to określała ówczesna prasa, wyprowadzając – jako pierwsi – wielką firmę z kryzysu. W 1939 r. fabryka była w „punkcie docelowym”, tj. na poziomie takim, jaki planowano przed zapaścią. Trzydziestodwuletniemu wówczas biznesmenowi – użycie anachronicznego pojęcia jest tu najbardziej zasadne – przyniosło to wielkie uznanie, a w jego otoczeniu utwierdzało się przekonane, że przejmuje pałeczkę w sztafecie pokoleń przygotowujących Polaków do niepodległości, świadomych nowych zadań i związanych z tym powinności.
Pół roku przed drugą wojną światową wuj Karol przejął kierownictwo zarządu firmy Scheibler-Grohmann, co przysporzyło mu obowiązków, ale nie uśpiło polskiego patriotyzmu. Zgłosił się do wojska, nie został jednak przyjęty ze względu na niemieckie pochodzenie. Trzecie podejście sprawiło, że dostał się do intendentury. Trafił do Starobielska i zginął, odmówiwszy powrotu do Polski rodzinie, chcącej go wykupić w ramach akcji organizowanej przez Niemców wobec osób niemieckiego pochodzenia. Kategorycznie i jednoznacznie oznajmił, że jego los jest taki, jak los innych polskich oficerów.
Ciocia Janka Grohmannowa, dzięki pomocy firmy, wyjechała w 1939 r. najpierw do Francji, potem do Brazylii, gdzie wyszła po raz drugi za mąż za Mieczysława Lepeckiego, ostatniego adiutanta marszałka Piłsudskiego. W mieszkaniu po wuju Lepeckim słuchałam rodzinnej opowieści. Odzyskał je po wojnie, gdy w latach sześćdziesiątych wrócili z żoną do Polski, upewniwszy się u władz, że nie spotkają ich prześladowania polityczne. Byt zapewniła… kawa, którą w dużej ilości kupił wuj Lepecki po spieniężeniu wszystkiego, co mieli w Brazylii, i w kraju odprzedał Delikatesom.
Mógł poświęcić się pomnażaniu dorobku pisarskiego, który przed wojną był już spory, ale wszystkie te książki – wspomnieniowe i podróżnicze, określając najogólniej – objęte zostały w 1951 r. zapisem cenzury, zakazującym wznawiania, a nakazującym wycofanie z bibliotek. Na emigracji powstały głównie dzieła podróżnicze. Po powrocie zaś Mieczysław Lepecki zainteresował się historią, a dokładniej fabularyzowanymi opowieściami o postaciach i zdarzeniach historycznych. Bohaterem ostatniej książki, wydanej po śmierci autora (zmarł w r. 1969), jest królewicz Jakub Sobieski.
Trwanie
Urodzona w czasie wojny pani Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz „tęsknotę za własnym państwem” odziedziczyła po dziadkach, którzy go doczekali i po rodzicach oraz ich krewnych, którzy w większości zaangażowali się w działalność publiczną i we własnym państwie wiele zdążyli zrobić, choć nie wszystkie podjęte prace dane im było ukończyć. Powtórzyła podczas naszej rozmowy parokroć, że od kiedy zaczęła myśleć, wiedziała, że Polska po drugiej wojnie światowej nie jest własnym państwem.
Po wkroczeniu Niemcy zajęli fabrykę Scheibler-Grohmann – żaden z łódzkich Grohmannów nie podpisał reichs ani volks listy – pozostawiając właścicielom 20 procent wyprodukowanych towarów, zmagazynowanych w składzie konsygnacyjnym na terenie Polski południowej, którymi mogli handlować, utrzymując załogę i wspomagając wygnane z Łodzi inteligenckie rodziny. Po wkroczeniu Armii Czerwonej w 1945 r. prowadzącego ów skład Alfreda Grohmanna sowieci wywieźli w głąb Rosji.
Jan Skotnicki z żoną (pasierbicą głowy rodziny Grohmannów) stracili wszystko, poza domem w Podkowie Leśnej, zapełnionym podczas wojny licznymi uciekinierami z Warszawy. Przed ten dom zajechał pewnego dnia samochód z szoferem w liberii (!), w momencie gdy gospodarz właśnie nadszedł piechotą. Wewnątrz zastał wysokiej rangi sowieckiego oficera w galowym stroju, rozmawiającego z babką pani Elżbiety… po francusku. W tym samym języku nieproszony gość zwrócił się do dziadka, przypominając, że w historii ZSRR jest on zapisany złotymi zgłoskami za to, co zrobił kiedyś dla Włodzimierza Iljicza Lenina (wsparcie ubogiego nauczyciela nazwiskiem Uljanow przez „rajcę miasta Zakopanego” Skotnickiego, opisane w poprzednim odcinku rodzinnej opowieści, miało reperkusje w zupełnie odmienionym świecie), po czym zapytał, czy nie może jakoś pomóc, wiedząc że inteligenci polscy są obecnie w trudnej sytuacji. Usłyszał to samo, co kilka lat wcześniej powiedział Niemcom w Starobielsku Karol Grohmann: Nie widzę powodu, aby mnie miało być lepiej niż innym ludziom z mego środowiska, możemy jednak wyrównać wzajemne zobowiązania. Cioteczny brat mojej żony jest gdzieś na zesłaniu w głębi Rosji – jeśli pan może, to proszę sprawić, żeby wrócił do kraju. Po kilku tygodniach kuzyn był w Polsce.
Jan Skotnicki pod koniec swego pamiętnika pisze: „W grudniu 1945 roku powołany zostałem do Ministerstwa Kultury i Sztuki na stanowisko dyrektora Departamentu Plastyki. Sytuacja wydawała mi się pod wieloma względami podobna do tej, jaka była w roku 1919. Uchylenie się od przyjęcia stanowiska uważałem za niedopuszczalne. Zgodziłem się”.
Tęsknota za własnym państwem przesłoniła – nikłe zaraz po wojnie – oznaki zniewolenia, jakie miało rychło nastąpić. Nie na długo. Po półtora roku tak wytężonej, pełnej nowatorskich pomysłów pracy, jak ta podjęta u progu Drugiej Rzeczypospolitej, po przeżyciu absurdalnego zarzutu o „nadużycie władzy” i sądu Komisji Specjalnej, a potem pełnej rehabilitacji, dziadek mojej rozmówczyni wrócił do sztalug.
Poza zrodzoną z tej tęsknoty gotowością służenia w każdej potrzebie temu, co wspólne, wedle obowiązujących oświeconą warstwę społeczeństwa kryteriów i rozpoznawane jako wspólne wedle funkcjonujących nieomylnie kodów, poza wyobraźnią podsuwającą cele realne, choć odległe i trudne do osiągnięcia – następnemu pokoleniu dziadkowie i rodzice przekazali także inne ważne i coraz potrzebniejsze cechy, o czym w trzeciej części opowieści dr Elżbiety Skotnickiej-Illasiewicz. ☐
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.