Poprawność językowa

Marek Misiak
Artykuł naukowy musi być przede wszystkim poprawny interpunkcyjnie, składniowo i stylistycznie, a poprawnością tą rządzą zasady, które pozostawiają pewien margines swobody, ale nie pełną dowolność.

W ciągu ostatnich kilku lat wielokrotnie miałem okazję wykonywać korekty różnego rodzaju tekstów napisanych przez osoby zdobywające wyższe wykształcenie: artykułów naukowych, prac magisterskich i licencjackich, prac zaliczeniowych. Nie zamierzam tu utyskiwać nad tym, że współczesna młodzież nie umie się wysławiać po polsku. Zapewniam, że umie, i to nie tylko studenci kierunków humanistycznych. Formułowane w tych tekstach myśli i tezy są jasne, tok wywodu klarowny. Sprawdzanie takich dysertacji to nierzadko autentyczna przyjemność – dobry tekst na ciekawy temat jest przeze mnie jedynie szlifowany, staje się lepszy. Pozostaję przy tym wyłącznie „sługą” tekstu i jego autora, pomagam wzrastać dziełu cudzemu, nie swojemu (choć wykorzystując własne umiejętności). Nie udowadniam autorowi braku kompetencji językowej, lecz pomagam mu. Sam nie napisałbym jego tekstu lepiej, natomiast jestem go w stanie doszlifować.

Problemem nie jest nieumiejętność pisania. Problemem jest brak świadomości istnienia reguł innych niż ortograficzne i ich znaczenia. Ortografię ignoruje się czasem w Internecie, ale i tam osoby piszące „jurz” i „pułka” spotykają się z sugestiami zakupu słownika ortograficznego. W szkole wciąż jeszcze ćwiczy się ortografię i w ludziach gdzieś z tyłu głowy pozostaje przekonanie, że kto robi tego rodzaju błędy, prędzej czy później zostanie wyśmiany.

Wiele znanych mi koleżanek-korektorek wzdycha lub klnie pod nosem na widok każdego poważnego kiksa. Tłumaczą mi, że wynika to z miłości do mowy ojczystej, która jest tak brutalnie kalana. Takie podejście to, po pierwsze, prosta droga do frustracji, zgorzknienia i wrzodów żołądka. Po drugie zaś, korektor nie może być wrogi autorowi tekstu. On ma mu pomagać, samemu pozostając w cieniu, a nie udowadniać, kto tu jest kompetentny. Jeśli używamy jakiejś wiedzy do poniżania drugiego człowieka, to on tę wiedzę prędzej czy później znienawidzi. Prawdziwa miłość do ojczystej mowy polega na uświadamianiu innym, że polszczyzna jest wartością, a nie na zasklepianiu się w swojej kompetencji i pouczaniu innych czy wyładowywaniu na nich swojej irytacji.

Zrozumiałość i poprawność

Najbardziej frustrujące w zawodzie korektora nie są błędy popełniane przez autorów sprawdzanych tekstów, ale podejście niektórych autorów. Trafiają się np. osoby przekonane, że wszelkiego rodzaju błędy stylistycznie i niezbyt trafione wyrażenia są elementem czyjegoś idiolektu, a zatem nie należy ich poprawiać. Owszem, „mój tekst świadczy o mnie”, ale dlaczego ma świadczyć źle? Ponadto, podstawową funkcją tekstu naukowego lub innego przeznaczonego do publikacji nie jest świadczenie o autorze. W sposób nieskrępowany można wyrażać siebie w literaturze pięknej, na blogu itp. Artykuł naukowy musi być przede wszystkim poprawny interpunkcyjnie, składniowo i stylistycznie, a poprawnością tą rządzą zasady, które pozostawiają pewien margines swobody, ale nie pełną dowolność.

Skrajnym przykładem takiego przekonania jest postawa, którą można by określić jako dorosłą wersję „na złość babci odmrożę sobie uszy”. Na propozycję poprawki rażącego błędu fleksyjnego taka osoba odpowiada: „Ale ja zawsze tak mówię i w moim domu tak się mówi”. Gdy korektor spokojnie wyjaśnia, że dane sformułowanie jest niepoprawne i dlaczego, odpowiedzią jest buńczuczne: „A ja i tak będę tak mówić/pisać – i co mi zrobisz?”. Co zrobię? Nic. Nie muszę. Po pierwsze, dana sytuacja nie dotyka mnie emocjonalnie ani nie ma dla mnie osobistego znaczenia. Nie odczuwam więc przymusu „robienia” czegokolwiek w tej sprawie. Po drugie, to życie samo zmusi tego człowieka, aby – mając ambicje zrobienia kariery naukowej – wysławiał się poprawnie. Inaczej po prostu się ośmieszy. Poprawność językowa to dobre miejsce na manifestowanie postaw buntowniczych, ale tylko dla literatów.

Trudniej przeciwstawić się innemu, coraz częściej pojawiającemu się podejściu. Gdy wyjaśniam komuś, że ośmieszy się, mówiąc „po swojemu”, zwłaszcza w oficjalnych sytuacjach, ten odpowiada z uśmiechem: „Co ty, przecież nikt tego nie zauważy. Na takie rzeczy zwracają uwagę już tylko takie dinozaury, jak ty”. Wtedy rodzi się jednak pytanie, po co dana osoba w ogóle chce, aby jej tekst został poddany korekcie, skoro poprawność językowa i tak nie ma znaczenia… A jeśli dla tej osoby nie ma, ale ma np. dla promotora lub recenzenta, to dlaczego nie zaakceptować moich poprawek – nawet, jeśli stanowią w czyimś rozumieniu zamach na jego niepowtarzalny idiolekt? Zapewniam, że ja odstąpię od każdej poprawki, której nie chce zaakceptować autor tekstu. Ale póki co panuje dziwna prawidłowość, że tego samego, co ja, „czepiają się” potem promotorzy/recenzenci. A z nimi już lepiej się nie wykłócać.

Inna sprawa, że w tej konkretnej sytuacji mam możliwość przekonania do swojego stanowiska za pomocą argumentów czysto pragmatycznych. Jednak przy tekstach przeznaczonych np. do publikacji na portalach internetowych taka argumentacja nie jest już często skuteczna. Proces ten wtórnie rozszerza się na media drukowane. Charakterystyczne, że nawet w wydawnictwach czy redakcjach czasopism przy redukcji etatów stanowisko korektora likwidowane jest jako jedno z pierwszych. Właściciele wydawnictw liczą na to, że ten sam redaktor jednocześnie zredaguje tekst i zrobi korektę, i to najlepiej w tym samym czasie. Bywa, że (zwłaszcza w czasopismach) korektę myli się z autokorektą i liczy się na to, że autor po prostu dostarczy tekst w stanie takim, jakby był po korekcie. Tymczasem nikt nie jest prorokiem we własnym kraju i własnego tekstu – nawet po kilku miesiącach – nigdy nie czyta się tak uważnie, jak cudzego. Ponadto wobec własnego dzieła jest się albo zbyt mało krytycznym (i autokorekta jest fikcją), albo zbyt surowym (i skutkuje to niekończącymi się poprawkami).

Ostatecznym argumentem osoby negującej znaczenie dbania o poprawność językową jest zazwyczaj: „Przecież jest zrozumiałe, a to najważniejsze, więc o co ci chodzi?”. W przypadku rozmowy na ulicy rzeczywiście zrozumiałość jest najważniejsza i po jej osiągnięciu można nie starać się dalej. Ale język pisany tym właśnie różni się od mówionego, że zrozumiałość nie jest tu jedynym wyznacznikiem poprawności komunikatu. Papier lub monitor bezlitośnie obnażają wszelkie błędy. Jeśli zaś ktoś używa tego argumentu w odniesieniu do pracy magisterskiej lub artykułu naukowego, oznacza to, że nie odróżnia języka codziennego i oficjalnego, a to już źle świadczy o kompetencji językowej. Używanie wyrażeń potocznych jest w takich tekstach coraz częstsze i coraz trudniej wyjaśnić autorom, że to błąd. „Bo przecież mogę tak powiedzieć”. Powiedzieć – tak. Napisać – już nie.

Niepraktyczna gramatyka

W poprawności językowej są dwie normy – użytkowa i wzorcowa. Jedna odnosi się do sytuacji prywatnych, druga – oficjalnych. Ponieważ nie jest to już przekazywane w szkole, Polacy na ogół nie są tego świadomi. Pytają, czy jakieś wyrażenie jest poprawne i dziwi ich odpowiedź, że mogą być dwie możliwości lub że jedno wyrażenie jest bardziej poprawne, a drugie mniej, ale nie jest do końca niepoprawne. Poprawność językowa nie zawsze funkcjonuje zerojedynkowo. A konieczności poprawiania tego rodzaju błędów nie da się uzasadnić z żadnym słownikiem w ręku. To kwestia wyczucia stylistycznego, a tego współczesnym studentom zaczyna kompletnie brakować.

Również poprawna interpunkcja spotykana jest coraz rzadziej – i to nawet w profesjonalnej prasie. Wśród osób, którym sprawdzałem prace i inne teksty, dominuje przekonanie, że znaki przestankowe (szczególnie przecinki) stawia się na wyczucie, zgodnie z tym, gdzie w głośnym czytaniu danego tekstu wypadałby oddech czy inna przerwa prozodyczna. Czasem, u osób, dla których prawidłowa interpunkcja jest ważna, zdarza się przekonanie, że przecinki są w sztywny sposób powiązane z konkretnymi wyrazami, najczęściej tzw. wskaźnikami zespolenia. Stawiają więc oni mechanicznie przecinki przed „który”, a przed „i” nie postawią go nawet przypalani rozpalonym żelazem.

Taki stan rzeczy to wynik niepowiązania nauczania gramatyki w polskiej szkole z jakimkolwiek praktycznym zastosowaniem tej wiedzy. A mogłaby ona służyć właśnie prawidłowemu stawianiu przecinków. Polska interpunkcja ma bowiem charakter syntaktyczny – ma za zadanie uwidaczniać budowę składniową zdania, a nie ułatwiać jego głośną lekturę.

Interpunkcję drugiego typu nazywamy retoryczną, występuje ona np. w językach rosyjskim i francuskim. Znam wiele osób, które nie mają żadnej teoretycznej wiedzy na temat polskiej składni, ale nie przeszkadza im to stawiać przecinki w sposób w pełni prawidłowy. Nie wiem, jak to robią i podziwiam ich za talent. Natomiast większość Polaków bez odróżniania podmiotu od orzeczenia i bez umiejętności wskazania, gdzie w zdaniu złożonym zaczyna się i kończy zdanie składowe lub wtrącenie, nie ma szans na prawidłowe wstawianie znaków przestankowych. Szkolne reguły mówiące, że przed „że” stawiamy przecinek, a przez „niż” nie, mogą bardzo pomóc – sam czasem je stosuję. Ale jeśli ktoś na tym poprzestaje, dbałość o poprawność możliwa jest tylko do pewnego stopnia. Szczerze mówiąc nie sądzę, aby uczniów zachęcił do nauki gramatyki fakt, że jej znajomość pozwoli im prawidłowo stawiać przecinki. Ale przynajmniej dostaliby szansę.

Teraz jeremiady nad tym, że studenci nie umieją prawidłowo posługiwać się częścią znaków przestankowych, nie mają sensu. Jakim cudem mieliby potrafić, skoro nie wiedzą, skąd bierze się konieczność postawienia przecinka w tym, a nie innym miejscu?

Nie czuję się człowiekiem zbyt wymagającym, stojąc na stanowisku, że osobę aspirującą do wyższego wykształcenia lub już takie wykształcenie posiadającą obowiązuje umiejętność wysławiania się w języku polskim licująca z tytułem przed imieniem. Pisanie np. bardzo mądrych prac historycznych kulawym językiem i z przecinkami postawionymi gdzie popadnie przypomina mi listowne wyznanie miłości w formie „Koham Ciem”. Komunikat jest jasny, ale poczucie groteski pozostaje. ☐