„Z czasopismami też sobie poradziłem”

Henryk Hollender

Publicysta, którego czytuję i szanuję – nazwijmy go Adamem – pracuje także na pół etatu w jednym z instytutów PAN. Właśnie ujawnił, że płacą mu za to 900 zł miesięcznie. Nie rozdziera szat; przytacza miarodajne informacje o pauperyzacji nauczycieli akademickich w Ameryce czy Europie, w tym zwłaszcza w Polsce, ale i przyznaje, że jego obowiązki nie wykraczają właściwie poza pisanie pracy habilitacyjnej i publikowanie w wysoko punktowanych czasopismach. A żyje z dziennikarstwa, które także nie jest zbyt lukratywne. To co teraz? Z jakimi poglądami powinniśmy zakończyć lekturę jego tekstu?

Napisanie pracy habilitacyjnej to zadanie nieosiągalne dla większości ludzi gorliwie dyskutujących o kosztach nauki polskiej. Ale też tysiąc złotych – niespełna – za realizację osobistych pasji poznawczych i sycenie autorskich ambicji, to nie jest mała kwota; nie jestem pewien, czy chcę mu ją fundować, tym bardziej, że dyscyplina uprawiana przez Adama nie należy do takich, w których brakowałoby adeptów i autorów. Szukają oni gorliwie wydawców i czytelników, ale przełożenie ich trudu na praktykę – włączając w to duchowe praktyki ludności – jest nikłe. Jeśli Adam wystąpi jako ekspert, zapłacą mu przecież odrębnie. Jeśli zaś po prostu ogłosi dobrą książkę, to politycy nie odniosą z niej takiej korzyści, że przeczytają ją do poduszki i obudzą się z postanowieniem, by świat uczynić lepszym. Kiedy na świecie pisze się o biedzie wśród uczonych, ma się raczej na myśli nauczycieli. „Akademie nauk” stanowią osobliwość, o czym już wielokrotnie była mowa.

Akademia stara się zresztą funkcjonować oszczędnie; Adam twierdzi, że nie prenumeruje mu odpowiednich czasopism. On je czyta „po znajomości”, ponieważ pewien kolega jest członkiem stowarzyszenia absolwentów prestiżowego niemieckiego uniwersytetu i z tego tytułu przysługuje mu dostęp do baz danych. Zrzutka czterech adiunktów na składkę członkowską cementuje tę znajomość. Bieda nie bieda, w tym momencie ocieramy się już o półświatek, i to nawet nie dlatego, że adiunkci ponadto fundują ustosunkowanemu dobrodziejowi piwo, ale dlatego, że statut Alumni-Vereinigung nie przewiduje chyba takiej filantropii, podobnie jak i umowy licencyjne, pozawierane przez niemiecką uczelnię z dostawcami baz.

Brak dostępu do tzw. literatury światowej to jest – obok prześladowań zaborców – mit założycielski nauki polskiej. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia biblioteki naukowe dostały wreszcie środki na zakup czasopism zagranicznych, a czołowi dostawcy takowych weszli na polski rynek. Dziś prenumerata czasopism jest na marginesie, ale nie ze względu na ograniczenia finansowe, lecz raczej z tego powodu, że pojawili się inni dostawcy, którzy oferują te same (i inne) tytuły w wersji elektronicznej, i to w pakietach. Duża część tych czasopism jest dostępna dla pracowników instytucji naukowych dzięki tak zwanym licencjom krajowym. Jeśli Adam przychodzi do swojego instytutu, to powinien to zauważyć. Czasopisma Elseviera, Springera czy Wiley dostarczą mu potężnych porcji lektury. A przecież czasopisma wydawane na zasadzie open access też bywają wartościowe. Jeśli zaś habilitant potrzebuje innych tytułów – bo na przykład „jego” czasopismo wydaje Oxford University Press albo inny renomowany wydawca, którego nie ma w licencji krajowej ani w otwartym Internecie, no to trzeba zabiegać o to, by zasięg tej licencji został poszerzony.

Ale gdzie jest macierzysta instytucja habilitanta? Może jednak kupuje na własną rękę jakieś bazy? Biblioteka tego akurat instytutu zapełnia w Internecie jeden ekran: praktycznie żadnych tam informacji poza godzinami otwarcia, ani słowa na temat jakichś baz, przedsięwzięć dokumentacyjnych, uczestnictwa w Repozytorium Cyfrowym Instytutów Naukowych… Nic. Jest za to informacja, że katalog udostępnia się w lokalnej sieci komputerowej. Jak w lokalnej, to właściwie po co w komputerowej? Adam zapewniał, że jego instytut jest pierwszorzędny, ale teraz już widać, że nie we wszystkim. I widać tym bardziej, że i rozmiary kolekcji papierowej są znikome – jest tam mianowicie mniej niż 20 tys. książek. Tomów czasopism krajowych i zagranicznych za to ponad 6 tys., ale to chyba jakieś nieporozumienie, skoro są one nazywane „bieżącymi”. Panie doktorze redaktorze, mości bibliotekarzu, czy państwo wiecie, co to jest czasopismo bieżące i ile takich czasopism może być w jednej niewielkiej bibliotece?

No to teraz czas zapytać, czy w „lokalnej sieci komputerowej” naszego instytutu dostępne są czasopisma rozpowszechniane w Polsce dzięki Interdyscyplinarnemu Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW, a jeśli tak, to gdzie się informuje o tym pracowników? A jeśli jednak ich się jakoś informuje, ale tych tytułów jest im za mało, to co Instytut robi, żeby udostępnić inne? Jak wybrnąć z czegoś takiego, wiedzieli na przykład w Berlinie, zakładając Wissenschaftszentrum Berlin für Sozialforschung z dużą, szeroko dostępną biblioteką. Nie wszędzie wszystko musi być; przy wielości instytutów PAN – wręcz nie może. Ale w Warszawie kilka lat temu wybrnęli w ten sposób, że zlikwidowali bibliotekę Polskiej Akademii Nauk, która żadnych funkcji centralnych wprawdzie nie pełniła, ale przecież mogła w każdej chwili zacząć, mając dogodny lokal, kompetentnych pracowników i ministerialne finansowanie licznych periodyków. Po tym barbarzyństwie, przeciw któremu nikt energicznie nie zaprotestował, adiunkt, który „radzi sobie” z czasopismami, to naprawdę nie jest złe zakończenie.