Wypoczynek

Marek Misiak
Wydaje się nam, że poczujemy się szczęśliwi i kompetentni, gdy wszystko zobaczymy, zwiedzimy. To klasyczna postawa „mieć”, tyle że w innej formie. Nie gromadzimy już przedmiotów, ale wrażenia, doznania. W jakiś sposób przypomina to gromadzenie tekstów kultury – książek, filmów na DVD – ze świadomością, że się ich nigdy nie przeczyta i nie obejrzy.

Jednym z przekleństw człowieka starającego się żyć świadomie jest to, że najsurowszym sędzią jego postępowania i wyborów staje się najczęściej on sam. Chcielibyśmy, żeby wszystko wychodziło nam jak najlepiej, a do prawdziwej furii doprowadza nas świadomość, że zmarnowaliśmy czas. Szczególnie wyraźnie widoczne jest to w podejściu do urlopów. Kiedy już uda się ustalić, kiedy mamy kilka tygodni wolnego, staramy się maksymalnie je wypełnić – inaczej po zakończonym urlopie męczy nas świadomość, że zmarnowaliśmy drogocenny wolny czas, a następna okazja dostępna będzie dopiero za rok.

Tyle że takie podejście uniemożliwia relaks. Spędzając wolny czas jesteśmy wtedy równie napięci psychicznie, co w pracy. Gdy zaś w zwiedzaniu, chodzeniu po górach czy innej formie wypoczynku towarzyszą nam znajomi, współmałżonek lub dzieci, mamy szansę być nieustannie znerwicowani tym, że nie są oni zawsze tak „zwarci i gotowi”, jak my i drogocenne godziny przeciekają przez palce. Szczególnie dobrze widać to podczas zwiedzania za granicą. Napięcie psychiczne zwiększane jest wtedy przez świadomość, że być może już nigdy nie uda się nam przyjechać drugi raz w to samo miejsce. Trzeba więc zobaczyć, ile się da.

Część mojego tegorocznego wakacyjnego urlopu spędziłem w Paryżu i musiałem wciąż powtarzać sobie: „Jesteś na wakacjach”, aby oprzeć się pokusie zwiedzania do oporu, nawet gdy jestem już zmęczony i niewiele przyswajam. Bo przecież to Paryż, jedno z najsłynniejszych miast świata, a ja jestem tu tylko przez sześć dni. Gdybym uległ takiemu podejściu, odlatując samolotem do Polski czułbym w sobie mieszaninę ulgi (schodzącego ze mnie napięcia, że nareszcie nie muszę biegać z obłędem w oczach jak szczur w labiryncie) i frustracji (nie zobaczyłem w końcu tego, tego i tego). Gdzieś zniknęłaby w tym autentyczna radość przebywania w nowym, fascynującym i niezwykle klimatycznym miejscu, do tego w towarzystwie mojej narzeczonej. Nie byłem m.in. w Wersalu, Centrum Pompidou i supernowoczesnej dzielnicy La Defense, nie płynąłem statkiem po Sekwanie ani nie wszedłem na Wieżę Eiffla. Podczas takich wyjazdów można się (czasem boleśnie) przekonać, że życie to sztuka wyboru.

Wydaje się nam, że poczujemy się szczęśliwi i kompetentni, gdy wszystko zobaczymy, zwiedzimy, przeczytamy, obejrzymy. To klasyczna postawa „mieć”, tyle że w innej formie. Nie gromadzimy już przedmiotów, ale wrażenia, doznania. Nieważne, że przez Musée D’Orsay ktoś przebiegł truchtem, a w Luwrze widział tylko Monę Lisę (a właściwie czubek jej głowy zza pleców oblegających obraz Amerykanów z aparatami i kamerami). Ale BYŁ TAM. Przeżył to, choć takie pobieżne doświadczenie w żaden sposób na niego nie wpłynęło. W jakiś sposób przypomina to gromadzenie tekstów kultury – książek, filmów na DVD – ze świadomością, że się ich nigdy nie przeczyta i nie obejrzy. Posiadając kilka regałów książek, nie zawładnę od razu ich treścią.

Kot w ogródku

Tyle że to nie jest wypoczynek. W ciągu sześciu dni i tak nie stanę się specjalistą od historii sztuki czy znawcą Paryża. Kiedy zastanawiałem się, na czym ma polegać wypoczynek, zdałem sobie sprawę, że chodzi mi przede wszystkim o odpoczęcie od stresu dnia codziennego, o znalezienie się w miejscu, które wciągnie mnie w swój świat, pozwoli na doświadczanie piękna natury lub sztuki w warunkach spokoju wewnętrznego. Nie musi być komfortowo – znacznie lepiej wypoczywam wędrując po górach w wilgotnej mgle niż sypiając w puchach, w luksusowym hotelu. Nie wypoczywam po to, by udowadniać innym, jak aktywnym jestem człowiekiem lub jak szerokie są moje horyzonty intelektualne. Tak, to prawda, nie byłem w Muzeum Picassa. Wolałem pospacerować po stylowej dzielnicy Le Marais, w której się ono znajduje. I nie czuję się z tego powodu mniej humanistą. W Luwrze wybrałem sobie kilka kolekcji i obejrzałem je dokładnie, zamiast w ciągu jednego dnia obiec całość i niewiele zapamiętać.

Pobieżna postawa uniemożliwia prawdziwie uważne bycie w konkretnym miejscu i czasie. To dlatego zwiedzających ogarnia po jakimś czasie nuda. Nasz umysł nie jest w stanie przyswoić kilkuset arcydzieł, a powierzchowność ich oglądu sprawia, że często nie jesteśmy w stanie dostrzec tego, co tak pociąga ludzi w danym obrazie, rzeźbie czy budynku – choć w warunkach większego skupienia dzieło pobudziłoby naszą wrażliwość. Człowiek, który potrafi być skupiony, wyłączyć się z pośpiechu i dostrzegać szczegóły, ma znacznie mniejszą szansę na to, że ogarnie go nuda – i znacznie większą na interesujące opowiadanie o tym, co widział. Gdy znajomi pytają mnie, jak było w Paryżu, nie czekają na listę zabytków, chcą relacji o wrażeniach czy sytuacjach nietypowych. Dzięki temu, że się nie spieszyłem, mogłem zauważyć dziesiątki drobnych rzeczy, które od tej pory będą mi się kojarzyć z Paryżem. Po opuszczeniu słynnego miasta można mieć w głowie nadal stereotypowy obraz, oparty na najważniejszych obiektach („W Paryżu jest Wieża Eiffla, Łuk Triumfalny i katedra Notre-Dame”). Dla mnie po tych sześciu dniach Paryż jest znacznie bardziej plastyczny. Nie wiem, czy „poczułem klimat Paryża”, ale zapamiętałem np. dwóch czarnoskórych Francuzów, którzy obgadywali moją jasnoskórą i jasnowłosą narzeczoną, używając co kilka zdań określenia la femme blanche (biała kobieta). Zapamiętałem też mały ogródek położony przy Rue de Lepic, na wzgórzu Montmartre. Stosunkowo wąską uliczką walił zbity tłum turystów. Do oddzielonego od niej tylko murem z furtką ogródka nikt nie wchodził – większość turystów nawet go nie zauważała, spieszyła się albo myślała, że to prywatna własność. A my mogliśmy wypocząć tam i spokojnie poobserwować paryskiego kota, czającego się na nie mniej paryskiego wróbla.

Turysta pokorny

Przy zwiedzaniu znakomicie widać, że lepiej przeżyć mniej, lecz naprawdę, niż zbierać jak najwięcej powierzchownych doświadczeń. Wizytę w prezentującym sztukę średniowieczną Musee de Cluny czy średniowieczne paryskie kościoły dobrze pamiętam nie tylko dlatego, że interesuje mnie średniowiecze jako takie, ale dlatego, że dałem sobie czas na patrzenie, na wychwytywanie szczegółów, na chwile skupienia i chwile rozkojarzenia. A ponieważ nie miałem napiętego i rozpisanego co do godziny planu zwiedzania, mogłem usiąść pod Łukiem Triumfalnym i zobaczyć nie tylko ogromną budowlę, ale też to, jak przekształciła ona przestrzeń. Na środku jednego z największych i najruchliwszych skrzyżowań w Paryżu powstała kamienna wyspa, na której czas jakby się zatrzymał. Być może jest to kiczowate doznanie, ale jest moje, a nie miałbym szansy go poczuć, gdybym odstał swoje w kolejce do wejścia na koronę łuku, „odfajkował” obejrzenie panoramy miasta i czym prędzej zjechał na dół, by pędzić dalej.

Krótki pobyt w Paryżu pokazał mi też, że człowiekowi wykształconemu, jak mało komu, potrzebna jest autentyczna pokora. Często, zwiedzając miasta pełne atrakcji, z poczuciem wyższości patrzymy na ludzi, którzy poruszają się tylko między najbardziej znanymi punktami. Już wiele lat temu pojawił się snobizm na tzw. turystykę alternatywną – programowe ignorowanie miejsc opisywanych w większości przewodników na rzecz obiektów zapomnianych, gdzie nikt nie chodzi. Szybko stało się to jednak celem samym dla siebie i dla niektórych moich znajomych fakt, że zwiedziłem m.in. katedrę Notre-Dame, Luwr i bazylikę Sacré-Coeur świadczy o tym, że spędziłem w Paryżu czas w sposób niegodny prawdziwego humanisty. Ale co ja na to poradzę, że wybitne dzieła architektury i sztuki są jednocześnie w znakomitej większości bardzo znane? Notre-Dame była zatłoczona, ale nie żałuję, że tam byłem, bo piękno gotyku jest w tej świątyni uderzające (jakkolwiek należy mieć świadomość, że część dekoracji wnętrza to XIX-wieczna regotyzacja). Próbując być awangardowym na siłę, pozbawiłbym się szansy na kontakt z wybitnymi dziełami architektury i sztuki. A nie oglądam ich ze snobizmu czy że tak wypada, tylko dlatego, że autentycznie na mnie oddziałują i pozwalają mi na przeżycia estetyczne, nawet w tłumie ludzi błyskających fleszami.

Pokory nauczyło mnie też przypadkowe spotkanie w kościele Saint-Sulpice. Zwiedzając ten XVIII-wieczny budynek napotkałem grupę Amerykanów, którzy poznawali Paryż, używając przewodnika Paryż z Danem Brownem. Swoją uwagę skupiali na tzw. Południku Paryża, zaznaczonym metalową taśmą na podłodze kościoła (element ten pełni ważną rolę zarówno w powieści Kod Leonarda da Vinci, jak i w filmie opartym na jej podstawie). Początkowo rozbawił mnie pomysł zwiedzania tak pięknego miasta według klucza wziętego z drugorzędnej powieści przygodowej. Jednak krótka rozmowa uświadomiła mi, że ludzie ci ani nie traktują pomysłów Browna serio, ani nie skupiają się wyłącznie na obiektach ukazanych w powieści, chłonąc klimat miasta jako takiego. A podążanie śladami Roberta Langdona (głównego bohatera Kodu) dodawało po prostu całej eskapadzie dreszczyku emocji, zmieniając statyczne zwiedzanie w wyprawę w poszukiwaniu rozwiązania skomplikowanej zagadki. Czy nie lubimy utożsamiać się z bohaterami kryminałów i thrillerów, rozplątujących złożone intrygi? Czy jako dzieci nie bawiliśmy się w policjantów i złodziei? Taki sposób zwiedzania mógł tym ludziom umożliwiać zdystansowanie się do codziennego życia, które zostawili za oceanem. Byli nie tylko zupełnie gdzie indziej niż na co dzień, ale także kimś trochę innym.

Oglądając Paryż, nie chciałem realizować żadnego modelu turystyki ani zbierać doświadczeń, którymi mógłbym chwalić się otoczeniu. Chciałem po prostu być tam – i być tam z ukochaną kobietą. Chodząc po Paryżu chciałem być pewnym, że to jest ten moment, kiedy mam czas. Mam czas na to, by autentycznie być tu, gdzie jestem, z kim jestem i na tym etapie mojej dojrzałości, na jakim jestem. Czy oznacza to, że umiem wypoczywać? W każdym razie umiem nie psuć wypoczynku innym i samemu sobie. ☐