Skotniccy

Magdalena Bajer
Jan Skotnicki, na prośbę przyjaciela, Jana Kasprowicza, poparł jakieś mało ważne starania rosyjskiego nauczyciela mieszkającego w Poroninie, który przyszedłszy mu podziękować przedstawił się: Włodzimierz Uljanow. To zdarzenie miało niebłahe konsekwencje dla niego oraz rodziny.

Pani doktor Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz zaprosiła mnie na spotkanie do mieszkania, które było przed wojną domem drugiego męża jej ciotki, Mieczysława Lepeckiego, ostatniego adiutanta Marszałka Piłsudskiego. Nieczęste w powojennej Warszawie powinowactwo miejsca z pewnością sprzyja nastrojowi wspomnień, zwłaszcza gdy te zachowały się i w dokumentach, i w weryfikowanej nimi pamięci potomków.

Jeden ze stryjów pani Elżbiety, złożony chorobą i wyłączony z życia zawodowego, spędził niezliczone godziny na odtwarzaniu najdawniejszych dziejów rodu Skotnickich od… XII wieku. Ona sama mówi o tym: legendy, zaczynając opowieść od początków wieku XIX, a – jak się szybko przekonałam – ta nowsza historia obfituje w zaangażowania nie mniej znaczące niż owe niegdysiejsze – w królewskiej, rycerskiej, sejmowej służbie. – Paru obecnych ministrów znam od dziecka – powiada z uśmiechem gospodyni, wyjaśniając, że w tej „realnej historii” rodziny wszyscy zawsze mocno angażowali się w działalność publiczną.

Prapradziadek pani doktor podczas wojen napoleońskich dotarł ze swoim ciężko rannym przyjacielem Francuzem do majątku rodziców, gdzie przyjaciela odratowano, wyleczono, zaopatrzono tak, że mógł wrócić do ojczyzny. Po upływie szeregu lat i śmierci żony w połogu znów znalazł się, z maleńką córeczką, w tym samym majątku i pracował tam jako guwerner. Przewidywalną koleją rzeczy jeden z synów właścicieli ożeni się z „francuską prababką” mojej rozmówczyni, a ich z kolei syn, Jan Skotnicki, opisał swoje dzieciństwo w Bobrownikach pod Dęblinem, który był wtedy twierdzą cara Aleksandra III, na kartkach pamiętnika, do którego, dzięki pani Elżbiecie, mogłam sięgać, uzupełniając relację z naszego spotkania (Jan Skotnicki, Przy sztalugach i przy biurku. Wspomnienia, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1957).

Drugi pradziadek, Antoni Skotnicki, należał do rządu Romualda Traugutta i po powstaniu styczniowym, przeprowadziwszy większość oddziałów na teren Austrii, do końca życia mieszkał we Lwowie. Ma pomnik na Górce Powstańczej Cmentarza Łyczakowskiego, gdzie spoczywa również przodek jej męża.

Tęsknota za państwem

Po sprzedaniu Bobrownik dwaj dziadkowie pani Elżbiety – rodzony Czesław i stryjeczny Jan – poszli do znanego stołecznego gimnazjum Górskiego. Pierwszy potem studiował rolnictwo w Rydze, zakładając tam korporację Arkonia. W tym miejscu moja rozmówczyni wyjaśnia, że wbrew opiniom, pokutującym jeszcze z minionej epoki, Arkonia była organizacją „przyjacielsko-pomocową” przede wszystkim, nie zaś ideologiczną, choć idea niepodległości zaprzątała umysły jej członków.

Czesław Skotnicki zajmował się zagadnieniami melioracji, stając się prekursorem studiów inżynierii lądowej na Politechnice Warszawskiej, którą współtworzył, a później przez dwie kadencje był jej rektorem. To jednak następny rozdział dziejów rodziny, która w jednym pokoleniu ze szlacheckiej stała się inteligencką, zasilając później elity odrodzonego państwa.

Zanim Polska odzyskała niepodległość, owo pierwsze pokolenie inteligentów – z nieutraconą nigdy wiarą, że to nastąpi – angażowało wszystkie siły w edukowanie możliwie szerokich kręgów społeczeństwa, świadome jak bardzo potrzebne będą każdy światły umysł i każdy zasób energii.

Brat, dziadek Jan, traktowany przez stryjeczne wnuki jak dziadek rodzony (ten zmarł przed końcem drugiej wojny światowej), zagrożony aresztowaniem za udział w konspiracyjnej działalności oświatowej i organizowanie tajnych bibliotek szkolnych, zgłosił się na policję, odmawiając jakichkolwiek o tym informacji, i prosząc o… zesłanie, gdyż nie chciał narażać matki. Wieziony pod eskortą spotkał w pociągu polską, znaną później, rodzinę Ordów i z jej pomocą udało mu się wysiąść znacznie bliżej od miejsca przeznaczenia – w Pińsku.

Tam trafił do znakomitej szkoły, gromadzącej zsyłanych z Rosji nauczycieli i polskich „bezprizornych” uczniów. Pół wieku później mówił wnuczce, że uzyskana tam wiedza przydaje mu się przez całe życie, a w pamiętnikach zapisał: „Profesorowie zesłani tutaj byli to przeważnie ludzie wyjątkowo światli, przy tym dusze buntujące się, rogate, niepłaszczące się przed władzami”. Los takich nauczycieli rezonował z tęsknotą, nie zawsze w pełni uświadamianą, za własnym państwem – jak moja rozmówczyni określa sedno poglądów większości młodych Polaków wobec zniewolenia – tego w epoce zaborów i tego w latach drugiej wojny, i tego po jej zakończeniu uzależnieniem od narzuconego reżimu.

Ukończywszy szkołę w Pińsku Jan Skotnicki postanowił poświęcić się malarstwu, a że jako zesłaniec (chociaż dobrowolny) nie mógł wrócić do „priwislanskiego kraju”, wybrał się na studia do Petersburga, gdzie wtedy królował Ilia Riepin. Uznawszy rychło, że ówczesna rosyjska szkoła malarstwa niszczy wszelką twórczość, a nawet ochotę do niej, zawrócił do Krakowa. W kręgu młodopolskiej cyganerii poznał przyszłą żonę, Teodorę, pasierbicę Henryka Grohmanna, współwłaściciela firmy Scheibler-Grohmann, który część wielkiej fortuny przeznaczał na wspieranie sztuki, zwłaszcza muzyki, prowadząc salon, w którym grywali Paderewski, Rubinstein i inni, gromadząc cenną kolekcję instrumentów. Teodora była uczennicą Jacka Malczewskiego.

Szaleństwo artystyczne i umysłowe

O Młodej Polsce – epoce malarzy i literatów – napisano całe biblioteki artykułów oraz książek. Biografia Jana Skotnickiego pokazuje bardzo wymownie, jak w kawiarnianych nocnych dysputach, pośród kabaretowych występów i sporów artystycznych wykluwały się myśli o tym, jaka ma być przyszła polska sztuka, dla kogo mają tworzyć artyści, gdzie i jak szukać prawdziwych talentów, kogo bawić, a kogo wyśmiewać występami „Zielonego Balonika” (dziadek mojej rozmówczyni współtworzył kabaret). Temu środowisku poświęcił on wiele miejsca w pamiętnikach, nie bez przenikliwej ironii, ale z serdecznym uznaniem dla intelektualnego fermentu, jaki kształtował poglądy i postawy. „Często zdarzało się, że Malczewski przychodził na kurs i nie prowadził korekty. Zagadnięty przez kogoś, wpadał w ferwor i rozprawiał z nami o sztuce, o Polsce, o Bogu, o ludzkości, o naturze, a mówił tak ciekawie, żeśmy stali wsłuchani w jego słowa, oniemieli wobec jego wiedzy i umysłu”.

W 1904 r., z powodu płucnych niedomagań żony, państwo Skotniccy przenieśli się do Zakopanego, gdzie jej ojczym (najbogatszy i najważniejszy z Grohmanów) miał dom, projektowaną przez Stanisława Witkiewicza „Zofiówkę”.

Wrodzona i rozwijana w „szalonym” młodopolskim Krakowie aktywność kazała malarzowi, którego tatrzańskie pejzaże niezbyt zachwycały, angażować się w społeczne sprawy nowego otoczenia. Wybrano go niebawem do władz lokalnych ówczesnej „czwartej części Polski”, jak nazywano Zakopane, którego nie dosięgało wiele zaborczych opresji.

W tej samorządowej roli Jan Skotnicki, na prośbę przyjaciela, Jana Kasprowicza, poparł jakieś mało ważne starania rosyjskiego nauczyciela mieszkającego w Poroninie, który przyszedłszy mu podziękować przedstawił się: Włodzimierz Uljanow. W dalszych częściach rodzinnej opowieści okaże się, jak niebłahe (dla niego oraz rodziny) konsekwencje miało to zdarzenie.

Poza działalnością urzędniczo-społeczną, nie znajdując malarskiego natchnienia, zajął się w Zakopanem, z materialną pomocą teścia, organizowaniem ośrodka artystycznego rękodzieła – kilimkarstwa, batiku, gobelinów, ceramiki, grafiki. Tę ostatnią sam chętnie uprawiał. Współtworzył towarzystwo „Sztuka Podhalańska”.

U progu

Wybuch pierwszej wojny światowej sprawił, że energia i pragnienie działania dla Polski w każdych warunkach, które cechowały „wszystkich dziadków” mojej gospodyni, znalazły pilne zapotrzebowanie.

Stryjecznego dziadka wiadomość o zamachu w Sarajewie zastała w pociągu, którym jechał do Jaremcza, żeby utrwalać na płótnie Huculszczyznę. Nadzieje na artystyczne satysfakcje przerwała refleksja, którą później zapisał: „Dla mnie, od dzieciństwa wychowanego w tym mniemaniu, że odrodzenie Polski może nastąpić jedynie w czasie zawieruchy ogólnoświatowej, było oczywiste, że jeśli ten moment prześpimy, to może nigdy on się więcej nie powtórzy. Wojna światowa nadeszła. Naród polski zatem musi wykazać maksymalną wolę odzyskania niepodległości państwa. Gdyby tego nie zrobił, nie widziałbym sensu w wiekowym dążeniu do podtrzymywania polskości w narodzie, w tych ofiarach traconych na szubienicach, zsyłkach na Sybir, w powstaniach 1831 i 1863 roku”.

Stan ducha tego pokolenia, które w 1918 r. było już dorosłe, podejmowało życiowe decyzje z poczuciem odpowiedzialności za dużo więcej niż własny los, trafnie określa metafora przygotowań do skoku. Opowiadając o swoich przodkach pani Elżbieta, która (dowiemy się o tym z następnych rodzinnych opowieści) wzięła po nich podstawowe cechy – aktywność i energię, powiada, że „ciągle przebierali nogami”, pragnąc ruszyć naprzód mimo przeszkód. Zgromadzili wielkie potencje umysłu i ducha, żeby ich użyć, gdy będą służyły narodowi we własnym państwie.

W rodzinie Skotnickich byli do tego gotowi bracia Czesław – inżynier, naukowiec, twórca Arkonii, którą dzisiaj zaliczylibyśmy do „organizacji pozarządowych” w najlepszym znaczeniu tego pojęcia i Jan – malarz, społecznik, od sztalug powołany do Rady Regencyjnej, która miała przekazać władzę Piłsudskiemu. Wnuczka powiada: – Włączał się we wszystko, w co można było się włączyć.

Do rejestru tych niezmordowanych stróżów i krzewicieli polskości, którzy mieli po wojnie budować nowoczesne państwo i wychowywać światłe społeczeństwo, moja rozmówczyni wpisuje także stryja swojej matki, księdza Marcelego Nowakowskiego, spowiednika warszawskiej inteligencji i przyjaciela wielu jej przedstawicieli. Był proboszczem, mojej od czterdziestu lat, parafii św. Zbawiciela. Tym ludziom zawdzięczamy – pomimo błędów, ponad różnicami, jakie ich czasem głęboko dzieliły – to wszystko, do czego mogliśmy nawiązać, powracając do wspólnej Europy.

Wielka pospieszna praca przy organizowaniu życia zbiorowego w dwudziestoleciu międzywojennym będzie tematem opowieści o rodzinie Skotnickich w kolejnym numerze. Zamykając ten pierwszy rozdział, przywołam raz jeszcze pamiętnik Przy sztalugach i przy biurku, z okresu, gdy autor spędzał gros czasu przy biurku albo w podróżach po kraju: „Wtedy w Polsce nikt prawie nie wiedział, jak państwo winno wyglądać od strony «podszewki», jakie są kompetencje ministrów, premierów, Rady Ministrów itp. poszczególnych instytucji. Trudności te były tym większe, że jeszcze w Polsce nie istniała trójinstancyjność, wszystko zatem waliło się na barki ministrów i premierów. Zdążyliśmy niemało zbudować w krótkiej dziejowej przerwie”. ☐