Gry w granty

Leszek Szaruga

W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” profesor Karol Modzelewski dość wyraźnie podkreśla: „Obsesja na punkcie grantów to tylko jedno ze świadectw plagi, która trapi zarówno europejską, jak i polską administrację naukową. Nazywam to centralizmem liberalno-demokratycznym”. I rzeczywiście coś w tym jest – tym bardziej, iż centralizm ten wypracował szereg często upokarzających rytuałów, które w dalszym wywodzie nazywa Modzelewski „sztuką pisania podań”. Ale przecież podanie to nic innego, niż słynna, znana nam z dawnych dobrych czasów, „podkładka”. Urzędnik musi mieć podkładkę, musi być kryty, tym bardziej że w końcu ma w zasięgu ręki frajerów od uwiarygodniania owych podkładek – kolejnych naukowców, którzy owe podania opiniują. A opiniowanie podań to też sztuka niemała, zwłaszcza dla tych, którym takie opiniowanie spada na biurko zupełnie niespodziewanie i którzy nie znają reguł gry. Reguły te są w istocie proste – albo rzetelnie oceni się możliwości programu, czyli, jak to się dziś nazywa – „projektu”, albo na ślepo przyznaje się maksimum punktów, co jeszcze nie oznacza przyznania pieniędzy, ale pozostawia ów projekt w grze. Ponieważ zaś sam urzędnik nie jest w stanie zasadności podania ocenić, a grono specjalistów w wielu wypadkach jest stosunkowo niewielkie i każdy zna każdego, nietrudno odgadnąć, że nikt kolegom czy koleżankom krzywdy raczej zrobić nie zechce z tego choćby powodu, iż niebawem on sam znaleźć się może w sytuacji petenta. Anonimowość podania raczej w grę nie wchodzi, zwłaszcza w pracach zespołowych, gdzie trzeba podać nazwiska współwykonawców. Lecz przecież sama procedura istnieć musi, gdyż chodzi o wydawanie publicznych, czasem nawet dość dużych pieniędzy, za których niewłaściwe rozdysponowanie odpowiedzialność spada na urzędnika właśnie.

Sama rzecz interesuje mnie wyłącznie poznawczo, gdyż ubieganie się o pieniądze na jakikolwiek projekt badawczy w moim wypadku w rachubę nie wchodzi, ponieważ nie tyle nurzam się w dobrobycie, co po prostu nie potrafię się zmusić do wypełniania tych wszystkich kwitów. Raz zostałem do tego namówiony, raczej nie w mojej własnej sprawie, i choć wszystkie formularze zostały za mnie wypełnione, a pieniądze przyznane, to projekt ów, dla różnych względów, o których nie warto mówić, nie mógł zostać zrealizowany, natomiast rozliczenie z niewydanych pieniędzy okazało się istnym koszmarem. Ale przynajmniej miałem okazję zetknięcia się z praktyką rytuałów urzędniczo-naukowych i wiem, że nie jest to droga, którą iść bym potrafił. Ale, oczywiście, nikomu nie powiem: „Nie idźcie tą drogą!”. Ależ jak najbardziej idźcie, bo to w końcu szansa na zdobycie jakichś funduszy.

Nie tylko zresztą o fundusze tu chodzi. Chodzi przede wszystkim o dowodzenie swej wartości naukowej, co w przypadku mych młodszych koleżanek i kolegów oznacza ciułanie kolejnych punktów, w czym zdobycie grantu o tyle jest pomocne, iż owych punktów, zarówno samym bezpośrednio zainteresowanym, jak i ich instytutom czy wydziałom, granty dają sporo. Jednak nie sposób nie zgodzić się z profesorem Marianem Stalą, który na łamach „Tygodnika Powszechnego” rzecz komentuje dość stanowczo: „Klarowna dla biurokratów zasada «tyle wart, ile uzyskał pieniędzy z grantów» prowadzi prostą drogą do wizji nauki jako kolonii karnej, w której uczeni, pod surowym okiem nadzorców, wykonują w ściśle określonych terminach precyzyjnie zaplanowane prace”. Sam autor tych słów zauważa, iż jest w nich pewna przesada, ale, przynajmniej wedle mojego mniemania, nie taka znów wielka. Nie chodzi nawet o to, że, jak zauważa, „niekoniecznie (…) to, co szybko i według planu pisane, jest najlepsze”. Chodzi o coś poważniejszego, o to mianowicie, że założone cele badawcze mogą się okazać nieosiągalne, co nie zawsze da się na początku oszacować. A to oznacza nie tylko konieczność zwrotu poniesionych nakładów. W ostateczności chodzi o ryzyko związane z podejmowanymi badaniami – tej ceny nie uwzględni żaden urzędnik, a szkoda, gdyż, jak to słusznie zauważył profesor Modzelewski, „nauka to nie biznes”, choć skądinąd może się okazać w biznesie przydatna.

Ale z kolei profesor Stala w swym felietonie apeluje o „jakościową ocenę dorobku naukowego”. Apel jakby słuszny, lecz jego adresatem nie może być żaden urząd, gdyż tam miernikiem nie jest jakość, ale ilość, coś dającego się zważyć i przeliczyć na pieniądze. Jakość, szczególnie w humanistyce, jest trudno wymierna – tym bardziej, że nierzadko nie da się wymierzyć od razu, a bardzo często na okazanie swej funkcjonalności musi czekać latami, jak to było choćby w wypadku bardzo dziś przez antropologów cenionej pracy Norberta Eliasa Przemiany obyczajów w cywilizacji Zachodu, wydanej w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, która dopiero pod koniec siódmej dekady tego wieku doczekała się ponownego wydania, stając się książką nie tylko głośną, ale też naukowo cenną. Przypuszczać należy, że gdyby wówczas obowiązywały obecne reguły gry w granty, Elias na swe badania nie dostałby złamanego grosza. Co nie znaczy, oczywiście, że jestem grantom przeciwny – broń Boże. Dla wielu, szczególnie młodych naukowców, jest to możliwość, często jedyna, pozyskania środków na badania. Ale jestem przeciwnikiem mierzenia wartości ich pracy poprzez mechaniczne sumowanie punktów za zdobyte fundusze. Tym bardziej, o czym wie każdy, kto przytomny, że już dziś można wskazać tych, którzy, opanowawszy skomplikowaną jednak „sztukę pisania podań”, czują się jak pączki w maśle, produkując całą masę literatury naukawej.