Zamawianie kierunków

Marcin Chałupka

Kolejny rocznik „zamówionych” studentów rozpocznie studia w ramach sztandarowego programu strategii „dostosowywania kształcenia do potrzeb rynku pracy”. Tymczasem media alarmują, jakoby „Część studentów skorzystała z luki w programie kierunków zamawianych i zapisywała się na dofinansowane studia tylko po to, aby otrzymywać wysokie stypendium motywacyjne. Uczelnie zaś zaniżały poziom, żeby zatrzymać ich jak najwięcej” (Kierunki zamawiane: zapisz się, nie ucz się, dostaniesz 1000 zł, „Dziennik Gazeta Prawna”, 13.07.2012). Także dawniejsi absolwenci kierunków dziś „zamawianych” mogą być zdziwieni dotowaniem ich przyszłej konkurencji. Czy program wymaga korekty, czy może jest owocem wadliwych założeń?

Absolwent „niecelowy”

Podatnik (na tzw. środki unijne składają się także Polacy), rękami swoich polityczno-urzędniczych reprezentantów, płaci uczelniom za „uatrakcyjnianie kształcenia” na tzw. kierunkach zamawianych. Na www MNiSW i NCBiR cel konkursu w 2012 r. określa się jako: „zwiększenie liczby studentów na kierunkach (…) uznanych przez ekspertów jako strategiczne dla rozwoju polskiej gospodarki”, mimo iż nazwa konkursu przewiduje: „zwiększenie liczby absolwentów kierunków o kluczowym znaczeniu dla gospodarki opartej na wiedzy”. Gdyby było odwrotnie, zgodziłbym się, że w celu zwiększenia liczby absolwentów musimy „przejściowo” zwiększyć liczbę studentów. Ale tu studenci są celem, a każdy urzędnik wie, że to nie nazwa pisma decyduje o jego procesowej kwalifikacji.

Za co płacimy?

Jeśli w programie nie przewidziano sankcji za niską liczbę absolwentów, np. zwrot dotacji (od uczelni) lub stypendium (od studenta), de facto promujemy samo „studiowanie”. Piszę „jeśli”, bo pani minister w przywołanej w DGP publikacji oświadczyła, że: „Szczególnie sprawdzamy wywiązanie się z zadania zwiększenia liczby studentów i absolwentów oraz zapewnienia wysokiej jakości kształcenia (…) w razie stwierdzenia nieprawidłowości na konkretnych uczelniach, będą one musiały, zgodnie z regułami programu, zwrócić źle wykorzystane środki publiczne”. Nie wiem jednak, czy „niezostanie absolwentem”, w szczególności „wysokiej jakości” jest „nieprawidłowością” w świetle reguł programu. Przypuszczam, że pokusa generowania „absolwenta”, wzmocniona ewentualną groźbą zwrotu środków, mogłaby jakości nie służyć. Przecież płacenie przez europodatników „za absolwenta” nie gwarantuje, że ilość przejdzie w jakość, a płacenie za „jakość” rodzi od razu pytanie o jej definicję. Polskie prawo szkolnictwa wyższego kreuje bowiem parametry, których efektem jest „jakość formalna”. Nie musi być ona tożsama z potrzebami pracodawcy (którego?), a tym bardziej z oczekiwaniem absolwenta.

Fałszywa motywacja

W programie założono, że uczelnie „dostosują” wymagania do poziomu kandydatów (finansowanie jest m.in. na zajęcia wyrównawcze i stypendia). Czy nie można było przewidzieć, że część kandydatów wybierze kierunek wyłącznie dla stypendium? Tym bardziej należało uwzględnić ryzyko, że i student, i uczelnia – zamiast na kształceniu w celu ukończenia kierunku – mogą się skoncentrować na „trwaniu” na liście studentów tak długo, jak program tego wymaga. Analogicznie, swego czasu, niektórzy studenci i niektóre uczelnie „podobno” windowali „inflacyjnie” średnią ocen, by uzyskać stypendium za wyniki w nauce, przez co stawało się ono „odszkodowaniem” za „wkuwanie” tego, co ani w pracy zawodowej, ani dla rozwoju horyzontu intelektualnego było nieprzydatne. Podobnie i w „zamawianiu” – od samego początku motywacja do podjęcia studiów, jak i motywacja uczelni do wysokich wymagań, są „dotacyjnie zafałszowane”. Wątpię też, czy absolwenci programu zasilą „polską gospodarkę”, a nie np. wyjadą tuż po odebraniu dyplomu za granicę. W publikacji „Perspektyw” (Studia zamawiane – za i przeciw) rzecznik MNiSW Bartosz Loba wskazał, że nie ma sankcji wobec studentów, którzy studiów zamawianych nie ukończyli, bo „resort nie chciał tworzyć wyłomu w systemie stypendialnym”. „W naszym systemie nie nakłada się kary za to, że ktoś zaczął się gorzej uczyć. Konsekwencją jest brak stypendium w kolejnym semestrze lub roku”. Ale czy tak rozumując nie zapominamy, że przez rok podatnik finansował „nietrafioną inwestycję”?

O czyje chodzi potrzeby

Ponadto, jeśli uczelnia nie jest w stanie przyciągnąć kandydatów realną jakością swego kształcenia, umiejętnościami dydaktycznymi kadry czy perspektywą atrakcyjnej pracy po ukończeniu jej kierunku, to może z tą „jakością” w jej murach jest coś nie tak, nawet mimo pozytywnych ocen PKA. Może dział promocji czy kadra uczelni są do wymiany, a może kandydaci mają ważkie powody, by wybierać kierunki „niezamawiane” (zwłaszcza gdy szkoła średnia nie zachęca do nauk ścisłych czy gdy potrzebują tylko dyplomu, bo uczelnia i tak im nie da potrzebnych umiejętności). Jakkolwiek patrząc, dotowanie takiej uczelni (kierunku) z pieniędzy podatnika powinno być raczej ostrożne. Niepokoją też obawy, że „zamawianie” wiąże się bardziej z aktualną sytuacją na rynku pracy („aktualne potrzeby rynku pracy” – tak ujęto to w Dokumentacji konkursowej z 16.02.2011 w punkcie 1.1.5.) niż z tą, jaką zastaną jego absolwenci. A nawet – jak ironizują niektórzy – miałoby dostarczać studentów jako uzasadnienia dla utrzymywania miejsc pracy kadry niepopularnych kierunków.

„Satysfakcja gwarantowana lub zwrot ceny”

Jeśli koncepcja „zamawiania” jest trafna, dlaczego poprzestajemy na tak wąskim zakresie jej realizacji? W imię prawidłowego odczytania rynkowych potrzeb i troski o pieniądze podatnika może niech minister zaniecha finansowania kierunków, których nie zamawiał. Albo co najmniej pozbawmy absolwentów kierunków „niezamawianych” prawa do zasiłku dla bezrobotnych. Skoro sami wybrali studia „niestrategiczne” z punktu widzenia rozwoju polskiej gospodarki, to do kogo mają pretensje o brak zawodowych perspektyw? Jeśli „zamawianie” to nie jest „wróżenie z fusów”, pseudoeksperckie „czary-mary” dla pokazania, że politycy „coś robią”, by było „lepiej”, to czy absolwent „zamówiony” powinien mieć prawo do zasiłku? Skoro jest „strzałem w potrzeby rynku”, jak może bez własnej winy nie mieć pracy? Czy powinien mieć prawo do podejmowania drugiego kierunku na koszt podatnika, skoro trafił na studia „ekspercko wyprofilowane” pod potrzeby rynku pracy i gospodarki? (Pomijam tu problem regulacji unijnych, które by blokowały pobieranie opłat od „zamówionych” studentów.) Czy i od kogo „zamówiony” absolwent może rościć w sytuacji pomyłki w „zamówieniu”, objawiającej się np. brakiem zatrudnienia mimo starań? Czy „zamówienie” daje jakąkolwiek pewność zatrudnienia? Jeśli tak, na ile lat po realizacji „zamówienia”?

Absurd bywa „rozwojowy”

Generalnie oceniam krytycznie nie tyle pewne założenia projektu czy ich skutki, ale przebijającą z niego filozofię „sterowania ludzkimi wyborami”, niszczącą wolny rynek odpowiedzialnego wyboru. Trudno tu winić uczelnie czy nawet MNiSW. Może gdyby nie na ten program, to eurofundusze trafiłyby na jakiś bardziej nietrafiony cel. Boje się, że któregoś dnia np. minister rolnictwa zaproponuje „żywienie zamawiane”, oparte na „strategicznych” z punktu widzenia zbytu produktów rolnych potrawach z ziemniaka. A jakby ktoś ziemniaka nie lubił – dopłacimy do zakupu „na zachętę” po 1000 zł za kwintal. Inwestujemy w przyszłość, podobno warzywa zdrowsze od mięsa, rynek potrzebuje zamówień. A jak dotowane ziemniaki zgniją w piwnicy? Trudno, program promuje „sprzedaż”, choć mówią, że chodzi o „konsumpcję”.

Marcin Chałupka, specjalizuje się w regulacjach i instytucjach sektora szkolnictwa wyższego, www.chalupka.pl.