Słowa kryjące

Piotr Müldner-Nieckowski

Ktoś powiedział, że wyłącza się z polityki nawet jako obserwator i wyrzuci telewizor do piwnicy. Nie chce mieć do czynienia z nikim, kto ma parcie na szkło. A przecież od polityki nie ucieknie, bo polityka i jej wykonawcy nie dadzą mu spokoju. Już tak daleko weszli do naszych domów, łazienek, kuchni, łóżek i skrytek, że na razie nie ma na nich antidotum. Likwidacja telewizji to półśrodek. Co zaszło za skórę albo wdarło się do mózgu, to zostanie, niektórym do śmierci, bo polityka skróci mu życie choćby stałym, wszechobecnym i podstępnym stresem.

Polityka ze swoimi licznymi, przeważającymi wadami jest wszędzie. Na przykład wprowadza do języka mody, urągające obowiązującym regułom. Ot, choćby ustawianie wyrazu „mi” na nowej pozycji w zdaniu. Przypomnę (niektórym), że „mi” niedawno pojawiło się na początku zdania zamiast dłuższej i dobitniejszej formy „mnie”, dla której to miejsce jest zarezerwowane. Stało się tak dlatego, że ktoś chciał zwrócić na siebie uwagę. Inny to podchwycił i powtórzył. Poszła lawina. „Mi” jest wyrazem nieznoszącym akcentowania, a początek zdania jest akcentowany, i jeśli „mi” zaczyna być nagle akcentowane, to musi denerwować, bulwersować, słowem: działać.

Z tym jednym słówkiem nie byłoby problemu, gdyby tylko ono zakłócało język. Ale takich słówek jest mnóstwo. Jakiś polityk, chcąc zaistnieć, powiedział, że „nie ma wiedzy”, zamiast że „nie wie”. W językoznawstwie formy rozwinięte („mam wiedzę”) nazywamy analitycznymi, a zwinięte („wiem”) syntetycznymi. Dążenie do zwracania na siebie uwagi, przejawia się między innymi grą o dobitność języka na zasadzie wymiany właściwych syntetyzmów na niewłaściwe analityzmy i odwrotnie, podobnie jak z owym akcentowaniem: „mnie” albo „mi”.

Nie ma co udawać, że umiemy się w tym znaleźć. Polityka ze swoim językiem dopada nas znienacka. Byłem świadkiem, jak pewien znany językoznawca powiedział: „Mi się to nie podoba, ale nie mam na ten temat dostatecznej wiedzy”. Co prawda natychmiast się poprawił na „To mi się nie podoba, ale za mało na ten temat wiem” i dał do zrozumienia, że żartował, jednak mimo wszystko można podejrzewać, że jakiś tłoczek zadziałał w jego mózgu i wbrew woli wycisnął to, co wymyślili politycy.

Polityka jest wszędzie. Także w portmonetce, gdy daje głos w czasie kupowania chleba. Nasza zapłata to cena plus podatek, przy czym już w cenie netto są zawarte inne podatki, choćby te, które producent chleba musi zapłacić przy zakupie paliwa. Przecież musi sobie jakoś zrekompensować to, że płaci podatki w związku z produkcją, narzędziami i materiałami, które są niezbędne, aby chleb wykonać i dowieźć do sklepów. Podatek jest więc składany, to podatek plus podatek i od tego podatek. Wszyscy to wiedzą (mają wiedzę?), ale o tym nawet nie chcą myśleć. Polityka już tak to opracowała, żeby do podatków, które płacimy w związku z wynagrodzeniem za naszą pracę, dokładać podatek, który płacimy również za pracę cudzą.

Polityka jest jednak jeszcze sprytniejsza. Tego, kto system podatkowy wymyśla i realizuje, nazywa „fiskusem”. „Fiskus” to nazwa tyleż niejasna, co niemająca nic wspólnego z rzeczywistością. Nie ma terminu „fiskus”. To językowy ochłap rzucony prostemu obywatelowi, który słów obco brzmiących na ogół nie rozumie. Nie wie, co to jest inflacja, dywersyfikacja czy polaryzacja, i nigdy nie będzie dociekał, czym (kim) jest ów beznadziejny fiskus. A fiskus to wyraźni ludzie, premier, minister finansów, specjaliści w tym ministerstwie, to także posłowie, którzy w komisjach sejmowych ustalili ostatecznie i zatwierdzili, a potem na sesji plenarnej przegłosowali. Tak jak nie ma sensu zdanie „Sąd skazał go na dwa lata...”, bo w imieniu tego sądu działał człowiek o imieniu, nazwisku i adresie.

Język kształtuje świadomość, dlatego gdy dowiadujemy się, że podatki podniósł jakiś fiskus, znosimy to łatwiej, niż gdybyśmy usłyszeli, że minister magister Jan Antony Vincent-Rostowski i tak dalej. Wyraz „fiskus” jest niewątpliwie formą syntetyczną, bo na analityczną, czyli na podanie nazwisk, podobno nie ma miejsca ani czasu. Myślę, że ten ostatni argument to zwykły wykręt i ma ścisły związek ze stylem, w jakim jest opisywana polityka. To, co popularne, medialne i akceptowalne, ma przecież nazwiska jak najbardziej, we wszelkiej obfitości, bo politycy uwielbiają media. Jeżeli jednak postępowanie jest brzydkie, niemoralne, krzywdzące, to pojawiają się nazwy przykrywki.

To samo dotyczy sądownictwa, prokuratury, komornictwa, urzędnictwa i innych dziedzin zawodowego dyscyplinowania i oficjalnej represji. „Sąd nie wyraził zgody” – słyszymy, a chodzi o panią sędzię X.Y. Prokurator nakazał, ale konkretnie pan magister A.B. Architekt gminny postanowił, ale ściśle: decyzję podjęła pani inżynier C.D. Zatem ktoś, a my myślimy, że coś, że państwo, że sąd, samorząd, urząd i Bóg wi co. Polityka to konkretni ludzie, konkretni aż za bardzo.

e-mail: www.lpj.pl