Sędziowie we własnej sprawie

Marek Kosmulski

Podobno dobrym profesorem jest ten, kto „doktoryzuje wszystko, co się rusza”. To, co niegdyś było tylko zabawnym powiedzonkiem, niedawno stało się obowiązującym prawem. Aktualna ustawa o stopniach i tytule naukowym (rozdz. 3, art. 26) nie daje szans na tytuł bez „co najmniej trzykrotnego uczestnictwa w charakterze promotora lub promotora pomocniczego w przewodzie doktorskim”. Poprzednio również liczyły się „osiągnięcia w kształceniu młodej kadry naukowej”, ale wymagania ilościowe nie były tak kategorycznie sformułowane.

Ta zmiana w ustawie stanowi krok w złym kierunku, gdyż kłóci się z zasadą nemo iudex in causa sua (nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie). Promotor nie jest (a przynajmniej nie powinien być) współwykonawcą pracy doktorskiej, lecz raczej pierwszym opiniodawcą, a jeżeli dysponuje wystarczającym autorytetem w radzie wydziału lub instytutu prowadzącej przewód doktorski, to jego pozytywna opinia praktycznie przesądza o decyzji rady o otwarciu przewodu, a następnie o nadaniu stopnia doktora. Mamy więc do czynienia z klasycznym konfliktem interesów. Wydając pozytywną opinię o niezbyt udanej pracy doktorskiej promotor może przyspieszyć swój awans, zaś próbując wymusić na doktorancie większy wysiłek, sam skazuje się na naukowy niebyt. Tymczasem w interesie społecznym jest nie tylko promowanie kandydatów, którzy na doktorat zasługują, ale również (a może tym bardziej) niepromowanie tych, którzy nie zasługują. Zwłaszcza teraz, gdy coraz głośniej mówi się o zniesieniu habilitacji, co otworzyłoby wszystkim doktorom drogę do najwyższych godności akademickich.

Kompletnym nieporozumieniem jest wprowadzenie funkcji „promotora pomocniczego” bez ścisłego sformułowania, na czym miałyby polegać jego obowiązki i zakres odpowiedzialności. Wiele krytycznych uwag na temat „promotorstwa pomocniczego” sformułował Jakub Zakrzewski („PAUza”, nr 154). W moim przekonaniu instytucja „promotora pomocniczego” będzie miała głównie charakter „honorowy” (przez analogię do „honorowego autorstwa”, czyli dopisywania do listy autorów publikacji osób, które w wykonaniu pracy nie uczestniczyły) i może stanowić narzędzie w rękach władz akademickich do promowania „miernych, ale wiernych” i zwalczania niepokornych.

O tym, jak trudno być obiektywnym sędzią we własnej sprawie przekonałem się niedawno, odwiedzając oficjalną stronę internetową jednej w politechnik. Jej prorektor opublikował dwa rankingi najlepszych naukowców tej uczelni i w obu rankingach zajął pierwsze miejsce. Dziekan jednego wydziału tejże politechniki (zajmujący odpowiednio 12. i 20. miejsce w rektorskich rankingach) opublikował na stronie internetowej swojego wydziału dwa własne rankingi, obejmujące jedynie pracowników tego wydziału i zastosował do oceny dorobku naukowego inny algorytm. W tych rankingach dziekan zajmuje miejsca 2. i 1. ex-aequo, zaś prorektor, gdyby był pracownikiem tego wydziału, znalazłby się ze swoim dorobkiem poza strefą medalową w obu rankingach.

Prof. dr hab. Marek Kosmulski, specjalista chemii fizycznej, elektrochemii i zastosowań informatyki, kierownik Katedry Energetyki i Elektrochemii Politechniki Lubelskiej.