Sędziowie we własnej sprawie
Podobno dobrym profesorem jest ten, kto „doktoryzuje wszystko, co się rusza”. To, co niegdyś było tylko zabawnym powiedzonkiem, niedawno stało się obowiązującym prawem. Aktualna ustawa o stopniach i tytule naukowym (rozdz. 3, art. 26) nie daje szans na tytuł bez „co najmniej trzykrotnego uczestnictwa w charakterze promotora lub promotora pomocniczego w przewodzie doktorskim”. Poprzednio również liczyły się „osiągnięcia w kształceniu młodej kadry naukowej”, ale wymagania ilościowe nie były tak kategorycznie sformułowane.
Ta zmiana w ustawie stanowi krok w złym kierunku, gdyż kłóci się z zasadą nemo iudex in causa sua (nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie). Promotor nie jest (a przynajmniej nie powinien być) współwykonawcą pracy doktorskiej, lecz raczej pierwszym opiniodawcą, a jeżeli dysponuje wystarczającym autorytetem w radzie wydziału lub instytutu prowadzącej przewód doktorski, to jego pozytywna opinia praktycznie przesądza o decyzji rady o otwarciu przewodu, a następnie o nadaniu stopnia doktora. Mamy więc do czynienia z klasycznym konfliktem interesów. Wydając pozytywną opinię o niezbyt udanej pracy doktorskiej promotor może przyspieszyć swój awans, zaś próbując wymusić na doktorancie większy wysiłek, sam skazuje się na naukowy niebyt. Tymczasem w interesie społecznym jest nie tylko promowanie kandydatów, którzy na doktorat zasługują, ale również (a może tym bardziej) niepromowanie tych, którzy nie zasługują. Zwłaszcza teraz, gdy coraz głośniej mówi się o zniesieniu habilitacji, co otworzyłoby wszystkim doktorom drogę do najwyższych godności akademickich.
Kompletnym nieporozumieniem jest wprowadzenie funkcji „promotora pomocniczego” bez ścisłego sformułowania, na czym miałyby polegać jego obowiązki i zakres odpowiedzialności. Wiele krytycznych uwag na temat „promotorstwa pomocniczego” sformułował Jakub Zakrzewski („PAUza”, nr 154). W moim przekonaniu instytucja „promotora pomocniczego” będzie miała głównie charakter „honorowy” (przez analogię do „honorowego autorstwa”, czyli dopisywania do listy autorów publikacji osób, które w wykonaniu pracy nie uczestniczyły) i może stanowić narzędzie w rękach władz akademickich do promowania „miernych, ale wiernych” i zwalczania niepokornych.
O tym, jak trudno być obiektywnym sędzią we własnej sprawie przekonałem się niedawno, odwiedzając oficjalną stronę internetową jednej w politechnik. Jej prorektor opublikował dwa rankingi najlepszych naukowców tej uczelni i w obu rankingach zajął pierwsze miejsce. Dziekan jednego wydziału tejże politechniki (zajmujący odpowiednio 12. i 20. miejsce w rektorskich rankingach) opublikował na stronie internetowej swojego wydziału dwa własne rankingi, obejmujące jedynie pracowników tego wydziału i zastosował do oceny dorobku naukowego inny algorytm. W tych rankingach dziekan zajmuje miejsca 2. i 1. ex-aequo, zaś prorektor, gdyby był pracownikiem tego wydziału, znalazłby się ze swoim dorobkiem poza strefą medalową w obu rankingach.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.