„Poezja musiała poczekać”

Leszek Szaruga

W czasie wakacji otrzymałem list od jednej z redaktorek „Gazety Wyborczej”. Jego autorka zwracała się z podziękowaniem do wszystkich autorów i tłumaczy, którzy publikowali wiersze w niedzielnym wydaniu tego pisma, informując zarazem, iż mimo usilnych zabiegów nie udało się utrzymać w gazecie tych śladowych znaków obecności liryki. Cóż, nie jest to zjawisko nowe i nie dotyczy jedynie prasy polskiej. Współczesny świat coraz bardziej zaczyna przypominać idealną republikę Platona, z której ów grecki filozof i nauczyciel Arystotelesa postanowił poetów wypędzić, pozostawiając co najwyżej tych, którzy będą układać pieśni przydatne dla wojów. Rzecz o tyle istotna, iż żyć przyszło Platonowi w okresie przechodzenia jego współpobratymców ze świata oralności w przestrzeń piśmienną, która nie tylko pozwalała recytować teksty, lecz także je dokumentować.

Okazuje się jednak, iż umiejętność pisania nie dla wypełniania duchowych uniesień została wynaleziona, lecz dla względów praktycznych, stając się narzędziem bezpośredniej użyteczności. Pisze o tym na łamach wspomnianego periodyku Olga Woźniak w artykule Stąd nasza polska mowa: „Ostatecznie pismo – wynalazek Sumerów – na początku było także zwykłym narzędziem pracy. Z najdawniejszych zapisków trudno bowiem dowiedzieć się czegokolwiek o uczuciach, problemach czy życiu codziennym ówczesnych ludzi. Możemy za to dokładnie prześledzić rozliczenia między kupcami. Dowiedzieć się, ile sztuk bydła, tkanin czy jaką ilość zboża kupiono lub sprzedano. Ile zebrano plonów z jakich pól, ile racji żywnościowych wydano robotnikom czy urzędnikom. Poezja musiała poczekać”.

Zastanawiające jest to ostatnie zdanie, w którym objawia się duch czasu z jego pogardą dla spraw niepraktycznych, jak „wierszyki” czy inne bałamuctwa. W niepamięć zatem należy puścić piękne słowa Bolesława Leśmiana, który pisał: „Świat badany myślą rozśpiewaną i upojoną bliższy jest może prawdy niż ów drugi, postrzeżony myślą suchą, ubiegającą się o zaszczytne miano ścisłej. Umysł bogów jest mniej ścisły i suchy niźli porachunki logiki ludzkiej”. I nie miał poeta, jak sądzę, na myśli logiki w prawdziwym tego słowa znaczeniu, gdyż ta, podobnie jak matematyka czy fizyka teoretyczna, raczej przecież z bliskiego poezji natchnienia powstaje niż ze zważania na „logikę” życiowego praktycyzmu – nie przypadkiem w końcu uczeni z prawdziwego zdarzenia przywiązują wagę nie tylko do wyników logicznych spekulacji, ale i do tego, co nazywają elegancją wywodu owych wyrażanych w matematycznych wzorach przebiegów myślowych, których zwieńczeniem staje się ostateczna formuła.

Nauka i sztuka – w tym i sztuka słowa wiązanego – w równej mierze towarzyszą dochodzeniu do prawdy, a tym, co dla tego procesu wspólne, jest bezinteresowność. Tak dawniej przecież, w średniowieczu jeszcze, widziano prace wykonywane na uniwersytetach określanych jako wspólnota ludzi bezinteresownie poszukujących prawdy, tak też definiował sztukę Immanuel Kant, gdy pisał, iż jest ona swobodną i bezinteresowną grą władz umysłowych. Ale bezinteresowność – zdają się dowodzić ci wszyscy, dla których zajmowanie się czymkolwiek musi mieć wymierne i bezpośrednie korzyści – jest nie tylko mrzonką, ale w dodatku kosztownym zbytkiem. W obliczu rosnących potrzeb praktycznych na bezinteresowność po prostu nas nie stać. Poezja musi poczekać.

Rzecz jednak nie w samej poezji tylko. Poezja to jedynie pars pro toto, brama wprowadzająca w przestrzeń szeroko pojmowanej humanistyki. Każdy, kto zaczerpnął wiedzy o początkach nauki, przynajmniej w jej europejskiej tradycji, wie, że rozwinęła się ona z filozoficznej spekulacji presokratyków, którzy wszak byli poetami i to – sądząc po zachowanych fragmentach ich pism – zupełnie niezłymi. I zanim ich późny uczeń zaczął wypędzać poetów ze swego idealnego państwa, tworząc zresztą podstawy tego, co dziś się nazywa inżynierią społeczną, odwalili w sferze poznawczej kawał roboty. Dopiero potem przestali być potrzebni tym, którzy spychają humanistykę poza horyzont zainteresowań. Nie zdziwi mnie zatem, gdy w pewnym momencie decydenci roześlą do naszych uniwersytetów podziękowania dla humanistów za dotychczasową pracę, która, co podkreślą ironicznie, przyniosła ludziom wiele pożytku, lecz teraz, niestety, już nie jest nikomu do niczego potrzebna. I nie zauważą oni, że w ich republice pewnego dnia, jak pisze w swym wierszu Kornel Filipowicz, zacznie się coś psuć: „Były to zmiany zrazu drobne prawie niedostrzegalne/ Jakieś małe rysy pęknięcia plamy i szczeliny/ Potem zaczęły powstawać przerwy między zdaniami/ A nawet słowami/ (…) Wszystkie słowa i nazwy jeszcze istniały/ Ale były już oderwane od siebie/ Bo zabrakło tych/ Którzy przed tym nic innego nie robili/ Tylko starali się zrozumieć/ Jak się te rzeczy nawzajem do siebie mają”.

Świat od tego oczywiście nie zginie, ludzie nie wymrą, wszystko to dokona się niemal niezauważalnie, państwa będą rosły w siłę i żyły coraz dostatniej, ich obywatele będą umieli dostatek spożytkować. W ogóle będzie fajnie i bezproblemowo. Bo przecież ci, którzy dziś tworzą ten nowy wspaniały świat, zadbają o to, by był on praktyczny, użyteczny, jednowymiarowy i znakomicie uporządkowany. Każdy będzie miał wyznaczone miejsce i będzie wiedział, co ma robić. Tyle że nikt, włącznie z zarządcami tego ładu, nawet nie pomyśli o zadaniu sobie pytania, po co to wszystko i jak się ma jedno do drugiego. Być może taki jest właśnie trend cywilizacyjny, a to żywioł, któremu nie sposób się przeciwstawić.