Przymus dostępności

Marek Misiak

Minęło dziesięć lat od czasu, gdy sprawiłem sobie pierwszą komórkę. Byłem jedną z ostatnich osób w moim kręgu towarzyskim, która zdecydowała się na ten wynalazek, przez wielu nazywany jeszcze wówczas nowomodnym gadżetem. Również z poczty elektronicznej korzystałem wówczas sporadycznie – jeśli przyszedł jeden mail na dwa dni, to było już dużo.

W ciągu ostatnich kilku lat zdarzyło się parokrotnie, że wskutek utraty telefonu komórkowego lub konieczności oddania laptopa do serwisu przez kilka dni lub nawet tydzień pozostawałem bez dostępu do tych mediów. Dla mnie samego stanowiło to pewien problem, ale prawdziwym utrapieniem byli ci, którzy poprzez te media usiłowali się ze mną skontaktować. Nagle zorientowałem się, że wśród moich znajomych lub współpracowników dominują ludzie przekonani, że każdego dorosłego człowieka obowiązuje ciągła dostępność pod telefonem komórkowym oraz codzienne sprawdzanie skrzynki e-mailowej. To prawda, w pracy obowiązuje mnie regularne sprawdzanie skrzynki (ale tylko służbowej) i odbieranie telefonu (ale tylko stacjonarnego na biurku), o ile nie pracuję poza biurem. Natomiast wszystko to jest moim obowiązkiem tylko i wyłącznie w godzinach pracy, tj. do godziny 16.30. Natomiast po tej godzinie spędzam czas ze znajomymi, na spotkaniach, w kinie, a najczęściej z moją towarzyszką życia – i siłą rzeczy nie sprawdzam wówczas e-maila, a często wyciszam również telefon komórkowy, aby móc z najbliższą mi osobą spędzić romantyczny wieczór, nieprzerywany odbieraniem komórki i wyjaśnianiem różnych spraw. Nie pełnię żadnych eksponowanych stanowisk i nie zależą ode mnie żadne ważne rzeczy. A mimo to wielu moich znajomych jest zdziwionych, gdy np. o 18.00 wysłali mi e-maila i do północy nie przyszła żadna odpowiedź ani chociaż potwierdzenie odbioru. Internetowy savoir-vivre nakazuje, by sprawdzać skrzynkę e-mailową raz dziennie. I zrobiłem to – rano, przed wyjściem do pracy.

A muszę?

Myślę, że powinno się sprawdzać pocztę na tyle często, na ile się przyzwyczaiło swoich korespondentów – mówi Michał Jarema, student V roku biotechnologii. – Jeśli ktoś woli odbierać e-maile raz w tygodniu, a jego znajomi wiedzą, że w pilnych sprawach lepiej do niego dzwonić, to należy to zaakceptować i dać mu do tego prawo. Myślę, że przy sprawdzaniu poczty regularność jest ważniejsza od dużej częstotliwości .

Można by tu rzecz jasna wskazać, że mógłbym sprawdzać pocztę za pomocą Internetu bezprzewodowego w komórce, iPadzie czy innym urządzeniu. Mam jednak przed tym niezrozumiały dla wielu opór. Mimo że mam tylko 28 lat, takie tempo życia wydaje mi się już zbyt szybkie. Gdyby sprawy zawodowe lub rodzinne zmuszały mnie do bycia on-line gdziekolwiek się znajduję, sprawa byłaby jasna – są kwestie ważniejsze niż mój spokój. Jednak bycie dostępnym zawsze i wszędzie uniemożliwia (w moim odczuciu) cieszenie się chwilą. Gdy wracam z pracy na rowerze jadąc wałem nad Odrą, obserwując piękny zachód słońca i lecące nad podmokłymi łąkami ptaki, nie mam najmniejszej ochoty na odbieranie telefonów czy tym bardziej e-maili. Chcę pozwolić sobie wtedy na godzinę przerwy, gdy nic nie muszę. Ale nie wszyscy to rozumieją. Po dojechaniu do pasażu handlowego, gdzie planowałem zrobić zakupy, wyciągam telefon komórkowy i widzę na nim dwa nieodebrane połączenia od tego samego znajomego. Oddzwaniam. Pierwsze słowa znajomego brzmią (wypowiedziane niezbyt przyjemnym tonem): „Mógłbyś odbierać telefon”. Spokojnie pytam: „A muszę?”. Po drugiej stronie zapada cisza.

Jeszcze bardziej groteskowa sytuacja miała miejsce, gdy wybrałem się na dwa tygodnie w Tatry. Nocowałem u zaprzyjaźnionej góralki, w której domu nie mam dostępu do Internetu. I szczerze mówiąc, wcale go nie potrzebowałem. Komunikaty TOPR i pogodowe były dostępne również przy wejściu do parku narodowego, a szlaki sprawdzałem na mapie i w papierowym przewodniku (znacznie bogatszym w informacje niż jakakolwiek strona internetowa na temat Tatr). Piątego dnia mojego wyjazdu zadzwonił telefon. Znajomy spytał: „Czytałeś mojego maila?”. „A kiedy go wysłałeś?”. „Trzy dni temu”. „Od pięciu dni jestem w górach i nie sprawdzam maila”. „No ale przecież tam, gdzie nocujesz, masz dostęp do netu”. „Nie, nie mam”. Po chwili krępującej ciszy kolega wydusił z siebie z niedowierzaniem: „Naprawdę?”. „Tak”. „Aha, to sorry…”. Pożegnał się i odłożył słuchawkę. W jego głosie słyszałem niewypowiedziane: „Dziwny facet…”.

Całe szczęście nie jestem sam. – Staram się odbierać telefon i oddzwaniać lub odpisywać, jeśli nie odebrałem – deklaruje Michał Jarema. – Ale chcę też mieć prawo np. przez pół dnia do takiego komfortu, aby nie przejmować się „gdzie jest telefon, a może ktoś dzwonił”. Chciałbym, żeby ludzie rozumieli, że nie daję gwarancji, że zawsze np. w ciągu godziny będzie się można ze mną skontaktować w dowolnej sprawie (chyba, że np. wcześniej się umówiliśmy, że mam czekać na telefon) .

Obowiązku nie ma

Podobnie rzecz ma się ma z portalami społecznościowymi. Rozmawiałem ostatnio ze znajomą w moim wieku. Gdy ją odwiedzam, zawsze zastaję ją z otwartym Facebookiem na laptopie i widzę, że właśnie z niego korzystała. Po moim wyjściu znajoma ponownie zasiada do klawiatury i do późnej nocy zamieszcza posty i zdjęcia, komentuje wpisy i zdjęcia swoich 400 znajomych itp., przez co na ogół wygląda na dość przemęczoną. Gdy któregoś dnia nieśmiało zapytałem, czy codzienne siedzenie na Facebooku na pewno jest takie konieczne, znajoma wyraziła zdziwienie, że ja też tak nie robię. Bo przecież trzeba być na bieżąco, inaczej „wypada się z obiegu”. I jeśli zamierzam prowadzić „emerycki tryb życia”, to proszę bardzo, ale ona jest jeszcze młoda i nie zamierza.

I wtedy zrozumiałem. Jeśli bogate życie towarzyskie ma być wewnętrznym przymusem, kosztem snu czy korzystania z dóbr kultury (czytania, oglądania dobrych filmów, słuchania muzyki), to rzeczywiście wolę mój „emerycki tryb życia”. Wolę być wyspany i spotykać się z niewieloma ludźmi niż, orząc nosem podłogę, utrzymywać wirtualne relacje z tymi, których widuję przelotnie raz na kilka miesięcy. Bo wtedy będą to prawdziwe spotkania, a nie naskórkowe „bycie na bieżąco”. Taka aktywność towarzyska skutkuje najczęściej tym, że dużo się rozmawia, ale o niczym konkretnym. Nadaje się dużo komunikatów, ale nie zawierają one żadnej istotnej treści – tak jak nie zawiera jej przejrzenie kilkudziesięciu zdjęć na Facebooku i kliknięcie przy większości „lubię to”. Żeby mieć coś do powiedzenia, trzeba coś najpierw przeczytać, obejrzeć, usłyszeć, zobaczyć – choćby ptaki lecące nad rzeką w zachodzącym słońcu. Dla mnie to nie jest korzystanie z życia (choć nie neguję, że dla kogoś innego może być). Czuję, że cieszę się życiem, gdy mogę spacerować nad rzeką, trzymając moją dziewczynę za rękę i będąc zrelaksowanym i wypoczętym, a nie gdy co wieczór padam na twarz i po kilku godzinach budzę się niewyspany. To nie jest pełnia istnienia, to orka.

Odnoszę wrażenie, że współczesne tempo życia przestaje być ludzkie. Doba nie robi się dłuższa, a lista rzeczy, które powinno się lub wypada zrobić – tak. W tym celu opracowywane są technologie, które pozwalają robić wiele rzeczy równocześnie i efektywnie wykorzystywać każdą minutę. Ubocznym tego efektem jest nerwica, ogarniająca pasażerów czekających na spóźniający się tramwaj lub stojących w tłoku w autobusie, który utkwił w korku. Dla wielu z nich podstawowym problemem nie jest to, że gdzieś się spóźnią, ale sam fakt, że tracą czas. Stojąc na zimnie czy w zatłoczonym wagonie trudno nawet korzystać ze smartfona. Ryszard Kapuściński już w latach sześćdziesiątych zauważył, że w pociągach czy samolotach biali ludzie muszą czymś zając uwagę, podczas gdy Azjaci siedzą spokojnie, pogrążeni we własnych myślach. Pasażerom naszych tramwajów i autobusów tej umiejętności wyraźnie brakuje.

Inne zabawne sytuacje wynikają z tego, że choć moja dziewczyna i ja jesteśmy ze sobą od dłuższego czasu i traktujemy tę znajomość bardzo poważnie, żadne z nas nie ma zaznaczonej tej drugiej osoby jako partnera na Facebooku. Budzi to zdziwienie wielu znajomych, którzy wciąż się dopytują, czy nie zerwaliśmy ze sobą. Dalsi znajomi są nierzadko bardzo zdziwieni, że jestem z kimś” „Bo przecież na Facebooku nie masz nikogo zaznaczonego”. To samo doświadczenie ma Anna, dyrektor dużego biura: – Patologią jest według mnie informowanie całego świata o tym, co się jadło na śniadanie (nie jednorazowo, ale nagminnie) oraz z kim to się właśnie jest w związku, a z kim zerwało – a zwłaszcza podchodzenie do tej kwestii na zasadzie: „Ale jak to, nie masz go jako partnera na fb? To tak, jakbyście nie byli parą”. Czy to, że w nagłówku mojego profilu nie ma informacji: „Jest w związku z użytkownikiem X” oznacza, że ukrywam fakt bycia w związku? Nie, po prostu nie zaznaczyłem tego na Facebooku i oznacza to tylko, że nie zaznaczyłem tego na Facebooku. I nic ponadto. Obowiązku nie ma.

Cytowany już Michał wskazuje też na inne zjawisko związane z portalami społecznościowymi. – Nie podoba mi się, że moi dalsi znajomi widzą jakieś przeinaczone urywki z mojego życia – mówi. – Np. ktoś zaznaczył tzw. pinezką moją obecność na jakimś wygłupianym zdjęciu lub wrzucił mi coś śmiesznego na tablicy . W ten sposób życie postrzegane jest jako ciąg wygłupów i imprez. Nie chodzi o to, że przy ich pomocy nie zwierzamy się z życiowych trudności – przecież i tak mówimy o nich zazwyczaj tylko najbliższym. Natomiast łatwo jest poprzez taki portal wyjść na człowieka niepoważnego, który nie ma tak naprawdę nic istotnego do powiedzenia.

Na studiach zaangażowany byłem w wiele inicjatyw, ale ostatnio zacząłem ograniczać ich liczbę. Nie dlatego, że brakuje mi czasu na same inicjatywy – wiele z nich wymaga poświęcenia dosłownie pół godziny w tygodniu. Ale dlatego, że męczą mnie rzekomo pilne maile, które muszę natychmiast przeczytać (choć jestem w parku z książką) albo telefony, które rzekomo muszę odebrać, choć akurat tulę ukochaną kobietę. Kultura ciągłej dostępności to kultura przymusu. A muszę tak naprawdę bardzo niewiele. Na pewno nie zawsze muszę odbierać telefon. ☐