O czym mówimy?
Gdy zastanawiam się nad tym, jak szkoła przygotowuje uczniów do uczestnictwa w dyskursie publicznym, czyli do funkcjonowania w przestrzeni językowej, wówczas w oczywisty sposób muszę zwrócić uwagę na pojęcia, jakie się w owym dyskursie pojawiają – jeśli nie stale, to w każdym razie z częstotliwością do niedawna jeszcze trudną do przeoczenia. Znajomość owych pojęć jest dobrym miernikiem zdolności rozumienia świata i skomplikowanego zaplotu tradycji ze współczesnością. I oto okazuje się, że sporej grupie studentów przedmiotów humanistycznych wielkie trudności sprawia wyjaśnienie treści takich określeń, jak: „hamletyzować”, „donkiszoteria”, „walka z wiatrakami”, „rejtanowskie gesty”, „postawa dionizyjska”. Studenci ci mają poważny problem z rozpoznaniem źródeł takich określeń, jak: „bohater naszych czasów”, „mądremu biada” czy „droga przez mękę”. Więcej – pytani o to, co oznacza powtarzane w naszym dyskursie politycznym magiczne słowo „Targowica”, nie są w stanie powiedzieć, z jakim konkretnie wydarzeniem historycznym jest ono związane, niejeden zaś traktuje je jako rzeczownik pospolity. Do klasyki należą wyniki badań wykazujące, iż olbrzymia większość respondentów z niczym nie kojarzy użytego w reklamie proszku do prania zwrotu „Ociec, prać?”. To oczywiście tylko pierwsze z brzegu przykłady – można je mnożyć w nieskończoność. I nie dziwi mnie w tym kontekście fakt, iż spora część adeptów studiów literaturoznawczych nie potrafi odpowiedzieć na pytanie o to, co łączy Fausta Goethego z Mistrzem i Małgorzatą Bułhakowa. Na pocieszenie można dodać, że przynajmniej w wypadku pytania o związek Ulissesa Joyce’a z Odyseją Homera odnajdują elementy wiążące oba utwory.
To, co powiedziałem wyżej, nie ma charakteru wypowiedzi wartościującej – jest po prostu konstatacją istniejącego stanu rzeczy. Być może tak już być musi, choć nie jestem o tym przekonany i mimo wszystko z uporem staram się takie kwestie wyjaśniać, gdyż inaczej część moich wykładów pozostawałaby dla słuchaczy niezrozumiała. I, rzecz jasna, nie mam pretensji do samych studentów – są tacy, jakimi ukształtowała ich szkoła, zaś ich uczniowie – bo przecież wiele osób dziś studiujących czy to polonistykę, czy historię będzie niebawem nauczycielami – będą w najlepszym razie tacy, jak oni. Pytanie zasadnicze dotyczy tego, czy należy ten stan rzeczy próbować zmienić, jeżeli zaś należy, to jak to czynić. Ja sam, przyznaję, nie mam na to dobrej odpowiedzi – mam natomiast wrażenie, że cały system edukacyjny w Polsce jest źle skonstruowany, zaś kolejne jego, zawsze cząstkowe, „reformy” zamiast coś porządkować, tylko zwiększają chaos. Wiem jedno, a jest to wiedza ugruntowana przez praktykę dydaktyczną: olbrzymia większość absolwentów szkół średnich nie ma dostatecznego przygotowania do podjęcia studiów humanistycznych i jednocześnie niewielu z nich zdaje sobie sprawę z faktu, iż zajęcia uniwersyteckie w sposób zasadniczy różnią się od nauki w szkole. Studiować znaczy dla nich tyle, co uczestniczyć w zajęciach i odrabiać lekcje.
Pisanie prac samodzielnych, w tym licencjackich i magisterskich, to dla nich droga przez mękę, w której promotorzy mają za nich odwalać większość roboty, przy czym co najmniej osiemdziesiąt procent uczestników seminariów nie wie w chwili ich rozpoczynania, co miałoby być tematem ich pracy, a nawet, gdy idzie o prace literaturoznawcze, co ich samych bardziej by interesowało: poezja, proza czy może, co już jest rzadkością, dramat, nie mówiąc o zajęciu się tak oryginalną twórczością, jak sztuka przekładu. Dlatego też oczekują od promotora nie tylko sformułowania tematu, ale też dostarczenia im gotowego zestawu literatury przedmiotu, gdyż do samodzielnego jej wyszukiwania nie przygotowała ich ani szkoła, ani dotychczasowe studia.
Przyznam, że zawsze rozczula mnie kompletna bezradność studenta, który nie wie, jak odpowiedzieć na pytanie o to, co go interesuje. Gdy wreszcie uda się jednak wynegocjować temat pracy, kolejny próg stanowi jej pisanie, w trakcie którego promotor musi być czujny jak ważka nie tylko dlatego, że tendencje plagiatowe nie należą do rzadkości, ale i z tego powodu, iż większość adeptów nie potrafi poprawnie wpisywać przypisów, co jest skutkiem przede wszystkim potężnego nieoczytania, w drugiej dopiero kolejności nieuwagi na nielicznych zajęciach, w trakcie których się tę problematykę omawia, wreszcie dlatego również, że studenci najzwyczajniej w świecie nie umieją pisać, co pod koniec studiów humanistycznych budzi moje nieustanne zdumienie, choć przecież nie wymagam takiego wyrafinowania stylistycznego, jak w prozie Tomasza Manna. I tu znów nie tylko studia są winne – choć one również, gdyż za mało wymaga się w ich trakcie prac pisemnych – ale przede wszystkim szkoła, w której pisze się coraz mniej, zaś zajęcia typu pisanie kreatywne w ogóle zdają się nie być w programach, w przeciwieństwie do praktyki w szkołach amerykańskich czy niemieckich, przewidziane.
Powtarzam: nie oceniam, lecz jedynie opisuję stan rzeczy, świadom, iż zapewne w tym wypadku, jak w wielu innych, obowiązuje kopernikańska zasada stwierdzająca, iż zły pieniądz wypiera dobry. Po prostu takie czasy. Zawsze znajdzie się jednak wśród studiujących elitarna grupka, z którą pracuje się z satysfakcją i która wie po co – poza skądinąd słuszną ideą „zdobycia dyplomu” – na uczelni się pojawiła. Ale wciąż w głowie kołacze mi myśl wyrażona przed kilkuset laty, iż taka będzie nasza Rzeczpospolita, jakie młodzieży chowanie.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.