Wolontariusze

Marek Misiak

Odnoszę wrażenie, że szczyt popularności wolontariaty przeżywały wśród studentów w czasach, gdy sam studiowałem. Oferta zaangażowań była już wówczas bardzo szeroka, natomiast łączenie studiów z pracą, stażami czy innymi sposobami zwiększania swoich szans na rynku pracy – jeszcze nie tak bardzo rozpowszechnione. Inne były też przyczyny uczestnictwa w nieodpłatnych działaniach na rzecz osób potrzebujących lub jakiejś idei. Ja i moi rówieśnicy angażowaliśmy się po prostu dlatego, że wydawało się nam to najlepszym możliwym sposobem spędzania wolnego czasu. Rzadko kto – przynajmniej na wczesnych latach studiów – dobierał rodzaj wolontariatu do planowanej kariery zawodowej (np. chcąc pracować z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, szukał takich właśnie wolontariatów). Jeśli już, to próbowanie różnych zaangażowań było raczej formą poszukiwania swojej drogi – zwłaszcza wśród studentów kierunków humanistycznych i społecznych, którzy raczej nie mają przed sobą jasno wytyczonej ścieżki kariery (z wyjątkiem akademickiej lub nauczycielskiej, ale nie każdy jest na tyle dobry i nie każdego to pociąga). Obserwowałem kilkoro swoich znajomych z roku, którzy na polonistyce znaleźli się trochę z braku lepszego pomysłu na kierunek studiów (a niektórzy z nich wręcz – na studiach z braku innego pomysłu na życie). Zdawali kolejne egzaminy, zaliczali kolejne semestry, ale jakoś bez entuzjazmu. I naraz na II-III roku coraz częściej wspominali o angażującym ich wolontariacie – jedni na rzecz osób niepełnosprawnych, inni na rzecz ratowania dóbr kultury. Ukończyli polonistykę, ale dziś pracują w tej branży, której dotyczył dany wolontariat (czasem nawet w tej samej instytucji, gdzie wcześniej angażowali się za darmo).

Dziś studenci zostają wolontariuszami znacznie częściej nie tylko z czystego altruizmu. Chcą w ten sposób już od I roku zdobywać doświadczenie i punkty do CV. Dlatego kandydaci na pedagogów pomagają w szkołach specjalnych, młodzi historycy porządkują archiwa i oprowadzają wycieczki po muzeach, a prawnicy udzielają porad w studenckich poradniach prawnych. Nie ma w tym nic złego, jeśli można pomóc komuś lub czemuś, a przy okazji mieć się potem czym pochwalić przed pracodawcą, to świadczy tylko o tym, że nasz kraj nie jest tak najgorzej zorganizowany. Wyświadczona pomoc pozostaje bezpłatna. A że nie jest całkowicie bezinteresowna? Życie mamy tylko jedno. Nie każdego stać na ryzyko poświęcania czasu całkowicie altruistycznie, gdy w przyszłości będzie musiał(a) utrzymać z czegoś siebie i rodzinę.

Paleta barw

Postanowiłem spytać kilkoro moich znajomych, którzy jeszcze studiują lub niedawno skończyli studia, dlaczego angażowali się w wolontariaty. − Motywem, który skłonił mnie do takiej działalności była chęć pomocy potrzebującym – wyjaśnia Katarzyna Pawełczyk, absolwentka filozofii i pedagogiki. − Tak naprawdę chciałam poczuć się przez to lepsza, pożyteczna, ale na początku nie uświadamiałam sobie tego motywu .

Ta dwoistość motywów często pojawiała się na spotkaniach dla wolontariuszy, które prowadziłem w kilku organizacjach pozarządowych i w duszpasterstwie akademickim. Studenci-wolontariusze czuli, że ich motywacje nie są do końca czyste, ponieważ chcą nie tylko służyć innym, ale też sami poczuć się lepsi, potrzebni, komuś bliscy. Długo i cierpliwie tłumaczyłem im, że nie ma w tym nic złego. Człowiek rozwija się i dojrzewa – i na studiach, w nowym środowisku, odczuwa często dotkliwą samotność. Zaangażowanie w wolontariaty jest znacznie bardziej konstruktywną formą jej przełamywania niż imprezy w klubach. Podobnie jest to znacznie lepszy (i bezpieczniejszy) sposób szukania swojej tożsamości niż wiele subkultur bądź ruchów religijnych nieznanego pochodzenia.

Wolontariaty są jak paleta barw. Są radosne, barwne, pełne atrakcji. Poznajemy tam wielu interesujących ludzi, wyjeżdżamy (bywa, że za granicę), wyrażamy siebie poprzez sztukę, warsztaty, spotkania z innymi. Zdarzają się wolontariaty na pierwszy rzut oka szare, monotonne – choćby tak banalne, jak sprzątanie jakiegoś miejsca czy wykonywanie codziennie tych samych czynności podczas opieki nad dziećmi niepełnosprawnymi intelektualnie w stopniu głębokim (sam byłem przez kilka lat zaangażowany w taką pomoc). Są wreszcie wolontariaty „czarne” – trudne, wymagające odpornej psychiki, podczas których osoba w niej zaangażowana pracuje z więźniami, wychowankami domów poprawczych, trudną młodzieżą, bezdomnymi czy osobami nieuleczalnie chorymi. Takie wolontariaty wyrabiają jednak w ludziach rzadko spotykaną wrażliwość na drugiego człowieka, połączoną z odpornością psychiczną.

W swojej „karierze” wolontariusza, a później koordynatora różnych wolontariatów, spotykałem się nierzadko z ludźmi, dla których ich własna wrażliwość stanowiła przekleństwo i barierę nie do przeskoczenia. Zawsze było wielu chętnych do pracy ze zdrowymi, najwyżej nieco zaniedbanymi wychowawczo dziećmi. Ale już praca z niepełnosprawnymi nie była emocjonalnie taka prosta, a propozycja wolontariatu w hospicjum spotykała się ze stanowczą odmową. Zapamiętałem charakterystyczną wypowiedź: „Gdybym się zaangażowała, to tak bym się przejmowała, że po dwóch tygodniach chyba popełniłabym samobójstwo”. Nie chodzi o to, że ta osoba istotnie targnęłaby się na swoje życie. Ale komuś tak bardzo „przeżywającemu”, kto nie umie zachować elementarnego dystansu, będzie w życiu bardzo trudno. Ludzie, którzy nie potrafią wyjść poza własne emocje, są bezradni wobec ludzkiego cierpienia. Paradoksalnie właśnie z powodu głębokiego współczucia cierpiący człowiek zostaje sam.

Tymczasem wolontariat w hospicjum uczy, czym różni się sympatia (tj. współodczuwanie) od empatii. Pozwala być przy kimś cierpiącym ze spokojem i ciepłem jednocześnie. To procentuje potem w wielu relacjach i konfliktach, gdy trzeba zachować dystans, by nie dać się ponieść emocjom, a jednocześnie nie być kimś chłodnym, kogo nic tak naprawdę nie obchodzi ani nie porusza.

Sukces i porażka

Ciekawie w tym kontekście brzmi opowieść Mateusza Gigonia, absolwenta historii.

„Na III roku studiów zaangażowałem się w fundacji Dobrze, że Jesteś, zajmującej się pomocą chorym na raka we wrocławskim szpitalu klinicznym na ul. Curie-Skłodowskiej. Motyw był prosty, banalny i sentymentalny – chciałem po prostu dać coś od siebie ludziom, którzy potrzebują pomocy i wsparcia. Pomóc przezwyciężyć im upokorzenie związane z chorobą, ułatwić im funkcjonowanie w życiu. Od jakiegoś czasu myślałem o zaangażowaniu się w jakiś wolontariat tego typu i pewnego dnia mój wzrok padł na plakat Fundacji, zawieszony niedaleko mojej uczelni. A kiedy na tym samym plakacie zobaczyłem, że koordynatorem jest moja koleżanka z grupy, przestałem mieć jakiekolwiek opory.

Działalność wolontariuszy polegała na doraźnej pomocy chorym leżącym na Oddziale Onkologicznym (zakupy, odbiór wyników badań, rozmowa, wspólne przygotowanie wigilii w szpitalu itp. Na marginesie dodam, że chorzy dzielili się na takich, którzy byli w stanie chodzić po szpitalu lub takich, którzy przykuci do łóżek nie mogli robić nawet tego) lub dyżurach w sklepiku na parterze szpitala. Sklepik był niejako punktem kontaktowym chorych, ich rodzin i wolontariuszy, zwłaszcza iż na jego wyposażeniu było ksero, potrzebne często do powielania wyników badań. W tym sklepiku wylądowałem jako nowicjusz. Na oddział miałem zostać przeniesiony później. Sprawy ode mnie niezależne zmusiły mnie do przerwania wolontariatu po kilku miesiącach i nigdy na oddział nie trafiłem. Ale kilka dyżurów w sklepiku pokazało mi, że żyją na świecie ludzie inaczej pojmujący takie słowa, jak „sukces” i „porażka”. „Sukces” był wtedy, kiedy chory miał „dobre wyniki”. „Porażka” − gdy „wyniki” były złe. „Dobre wyniki” oznaczały zwiększone szanse na życie, „złe” − na śmierć. Życie tych ludzi wypełniała inna miara, pamiętam łysego, przeraźliwie chudego chłopaka z wielkim opatrunkiem na szyi, który ze słabym uśmiechem cieszył się ze swoich „dobrych wyników”. Sklepik na parterze szpitala zawieszony był między życiem a śmiercią tak realnie, jak życie studenta zawieszone jest między zdaniem a niezdaniem egzaminu. „Nie zdałem egzaminu!”. No, tak, po prostu tragedia! Miałeś złe wyniki…

Wolontariat pokazał mi pracownika szpitala, który sam przeszedł nowotwór i każdy dzień zaczynał ze śpiewem na ustach. Pokazał mi wolontariuszy świetnie zorganizowanych, energicznych, konsekwentnych oraz niezbornych, niezaradnych życiowo, roztrzepanych, wierzących i niewierzących, chłopaków i dziewczyny. Wszyscy pomagali drugiemu, jak kto umiał. Jak ludzie. Wszyscy z tej samej banalnej i sentymentalnej potrzeby pomocy słabszemu.

Rozmowy z wolontariuszami i koordynatorką pokazały mi też, że w każdej ludzkiej organizacji są konflikty, nierzetelność, trudna współpraca. Że bez zaangażowania ludzi i bez skłonności do kompromisu nawet wielkie i piękne dzieło może się w każdej chwili rozsypać. Wszystko pięknie wygląda z zewnątrz, wewnątrz jest często nieustanne zmaganie się z przeciwnościami – czy to z denerwującymi ludźmi, czy to z brakiem pieniędzy, czy z innymi kłopotami”.

Studia to chyba najlepszy czas na wolontariat – jeszcze mamy czas, a z drugiej strony już jesteśmy do pewnego stopnia dorośli – nie potrzebujemy zgody rodziców, ale też po prostu w niektórych, przynajmniej trudniejszych sytuacjach umiemy radzić sobie sami. Warto więc studentów do wolontariatów zachęcać. Fałszywa jest wizja studiowania polegającego wyłącznie na nauce. Fałszywa jest wizja poświęcania czasu wolnego od zajęć wyłącznie na pracę lub staże – „bo trzeba być człowiekiem praktycznym”. Taki praktycyzm to naprawdę utylitaryzm, a pomoc drugiemu niekoniecznie jest utylitarna. Ograniczona i wąska jest wreszcie wizja wolontariatu widzianego wyłącznie jako zdobywanie kwalifikacji. Wolontariat pozwala rozwinąć się psychicznie, emocjonalnie i duchowo – po prostu dojrzeć. Tego nie da się zapisać w żadnym CV. ☐