Tempora mutantur…

Henryk Grabowski

Świat człowieka to świat sacrum i profanum, esencji i egzystencji, kultury i natury. Kto nie uznaje tej dwoistości lub głosi wyższość jednego nad drugim, urąga ludzkiej inteligencji. Jeszcze gorzej, gdy profanum przyobleka się w szaty sacrum. Tak powstaje karykatura. Dobrą tego egzemplifikacją może być szkolnictwo wyższe, które coraz bardziej traci swoje dostojeństwo na rzecz pospolitości. Pozostaje jedynie blichtr w postaci szyldów, tytułów, gronostajów.

Jednym z przykładów mogą być coraz liczniejsze przypadki przekształcania uczelni o profilu zawodowym w tzw. uniwersytety przymiotnikowe. Zgodnie ze znaczeniem słów użytych w tej nazwie można to rozumieć jako uczelnie ogólno-szczegółowe, co – oczywiście – nie ma sensu. Kształcą one w dalszym ciągu lekarzy, ekonomistów, inżynierów, nauczycieli. Słowo uniwersytet na ich szyldach stwarza jedynie iluzję nobilitacji.

W czasach, kiedy stanowisko rektora uczelni piastowali najlepsi z najlepszych pod względem kwalifikacji moralnych i intelektualnych, przysługujący im tytuł magnificencji (od łac. magnificentio – wspaniałość, szlachetność) był w pełni uzasadniony. Dzisiaj, gdy ludzi takich coraz częściej wypierają zaradni i wolni od skrupułów pragmatycy, niekoniecznie profesorowie, którzy w wyniku bezpardonowej rywalizacji, dyskryminowania rywali i manipulowania elektoratem wygrywają wybory, tytuł magnificencja pasuje jak kwiatek do kożucha. Swoją drogą ciekawe, czy rektorom wyłonionym w drodze konkursu, co w świetle znowelizowanej ustawy jest możliwe, będzie również ten tytuł przysługiwał.

Słowo senat oznaczało pierwotnie radę starców, co dawniej, kiedy życie ludzkie biegło szybciej od cywilizacyjnego postępu, było synonimem mądrości.

W uczelniach senat jest najwyższym organem kolegialnym, którego zadaniem jest współdziałanie z rektorem w ich kierowaniu. Obecny tryb wybierania członków senatu dopuszcza możliwość sytuacji, w której potencjał intelektualny jego członków może być niższy niż poszczególnych rad wydziałów. Osobiście znam uczelnię mającą wszelkie uprawnienia akademickie, w której senacie nie ma ani jednego profesora tytularnego. Nie twierdzę, że musi to obniżać poziom zarządzania uczelnią. Czy nie byłoby jednak lepiej nadać temu ciału mniej dostojną nazwę? Może np. rada zakładowa.

Opisane przypadki nie dotyczą wszystkich uczelni. Mam przekonanie, graniczące z pewnością, że AGH nigdy nie przekształci się w Uniwersytet Górniczo-Hutniczy, a w Senacie UJ zawsze będą zasiadali najwybitniejsi profesorowie. Z drugiej strony nie mam złudzeń, że uda się kiedykolwiek powstrzymać postępujący proces urynkowienia nauki i kształcenia na poziomie wyższym, ze wszystkimi negatywnymi dla ich dostojeństwa konsekwencjami. Jak z tego wybrnąć i uniknąć śmieszności? Nie wiem.