Specyfika księgi Internetu

Leszek Szaruga

Ostatnio coraz częściej czytam rozliczne artykuły mające dowieść, że nastąpiła zasadnicza zmiana struktury społecznej, której istota polega na podziale ludzi na żyjących w Sieci i tych, którzy pozostają w tradycyjnych, pozasieciowych obszarach egzystencji. Dobrym przykładem jest tekst Piotra Czerskiego Do analogowych , pomieszczony na łamach „Polityki”, a będący swego rodzaju manifestem zakończonym deklaracją: „Najważniejszą dla nas wartością jest wolność: słowa, dostępu do informacji, kultury. Mamy poczucie, że to dzięki tej wolności sieć jest tym, czym jest, i że obrona wolnościowego kształtu jest naszym obowiązkiem wobec kolejnych pokoleń (…). Być może nie nazwaliśmy tego dotąd, być może jeszcze sami nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale tym, czego chcemy, jest chyba po prostu prawdziwa, realna demokracja. Demokracja, o której być może nie śniło się waszym publicystom”.

Autor jest pisarzem i felietonistą, a także – to już z jego listu do analogowych – definiuje się jako przedstawiciel tych wszystkich, którzy określają się mianem „dzieci Internetu”. Pisze on, że „sieć jest dla nas czymś w rodzaju pamięci zewnętrznej”. Można dodać do tego, że jest to pamięć wielopokoleniowa, jeśli nie totalna, pozwalająca z linku na link przeskakiwać w coraz to głębsze pokłady gromadzonej w Internecie informacji, biegać po galeriach, oglądać starodruki w bibliotece watykańskiej, odtwarzać filmy, czytać oryginalne teksty staroegipskie itd. Internet zdaje się gromadzić wszystko, co ocalało z pamięci ludzkiego gatunku, a nawet więcej. Wiara w Internet jednak bywa, jak każda wiara, dość zawodna, tym bardziej, że w sieci jest tylko to, co do niej wrażono, gdy o wiele więcej zawsze pozostanie poza jej przestrzenią. Co zaś do demokracji… No właśnie. Demokracja, jak to się kiedyś definiowało, oznacza „władzę ludu”. Jak można by ją realizować za pomocą narzędzia, jakim jest Internet, nie sposób dociec. Narzędzie, jak narzędzie – młotek też może być instrumentem sprawowania władzy.

Nie oznacza to, iż Internet nie zmienia w sposób zasadniczy naszego pojmowania świata i naszej w nim pozycji. Omawiając istniejące systemy znakowe Michaił Bachtin pisał: „Istnieje (…) pewna ogólna logika tych systemów, potencjalny wspólny język języków (który, oczywiście, nie może przerodzić się w konkretny język, jeden z języków). Nigdy natomiast nie uda się do końca przetłumaczyć tekstu (w odróżnieniu od języka jako systemu środków), nie istnieje bowiem potencjalny, wspólny tekst tekstów”. Gdy to czytałem, uświadomiłem sobie, że to ostatnie twierdzenie mogło zostać sformułowane wyłącznie w epoce przedinternetowej, gdyż właśnie Internet to taki „tekst tekstów”. O tyle to zresztą tekst specyficzny, iż ma charakter interaktywny, pozwala zatem obiekt określany przez literaturoznawców jako „odbiorca wirtualny” przekształcić w realną osobę, stanowiącą element jego struktury. Rzecz w tym, iż tyle jest wariacji tego tekstu, ilu użytkowników, odbiorców i zarazem uczestników. Internet, będąc wspólnym, jest jednocześnie zawsze tylko „mój”; innego Internetu nie będzie. (Nawiasem mówiąc, dotyczy to każdego tekstu, także każdej księgi: tu warto zauważyć, że są księgi, dla których zaleca się tylko jedną „oficjalną” wykładnię, ale i takie, których interpretacja pozostaje sprawą indywidualną i nikt nie może narzucić ich „jedynie słusznego” odczytywania.)

Prawdę mówiąc Internet jest tworem jeszcze zbyt młodym, byśmy mogli w pełni zdać sobie sprawę z jego potencjalnych możliwości i zastosowań, zaś wszelkie deklaracje – choćby w rodzaju cytowanego artykułu – podnoszące jego dobroczynność zapewne przedwczesne. Twierdzenie zatem, iż właśnie z pomocą tego instrumentu da się urzeczywistnić „prawdziwą, realną demokrację” zdaje się być tyleż przedwczesne, co naiwne.

W tego rodzaju enuncjacjach irytuje mnie czynienie z narzędzia ideologii; nie jest to pierwszy tego rodzaju przypadek, ten wszelako wydaje się wyjątkowo dobitny. Ale to samo dzieje się z innymi narzędziami, wszystkimi rodzajami „izmów” w rodzaju strukturalizmu czy feminizmu – wypracowywane tu pojęcia, użyteczne wszak i poręczne w badaniach różnych zjawisk, bywają często absolutyzowane, stając się fundamentami jakichś „światopoglądów”. W istocie zaś posługiwanie się Internetem i wykorzystywanie jego możliwości nie oznacza, jak chce autor listu „do analogowych”, iż jest on czymś więcej niż jest. Niezależnie zaś od tego wszystkiego warto jednak opanować poza Internetem inne narzędzia, które mogą się w razie jego kolapsu okazać użyteczne; kolapsu zaś przecież całkowicie wykluczyć się nie da. Narzędzie, jak to narzędzie, może się po prostu zepsuć i trzeba umieć się obejść bez niego.

Jak może się zepsuć Internet? Pewnie jest wiele możliwości, z których jedna właśnie w tych dniach się pojawiła, a jest nią zwiększona aktywność naszej gwiazdy dziennej. Czarne plamy i wybuchy na słońcu, w wyniku których możemy nie tylko podziwiać zorze polarne nad Polską, ale zaznać też nikczemności wyrzucanej w kierunku planety materii, mogą się przyczynić walnie do zakłócenia wszelkiej naszej elektroniki, a nawet po prostu całego systemu przesyłania energii elektrycznej. Jak to działa, mogliśmy się byli przekonać parę lat temu w Kanadzie, natomiast doświadczenia z tymi zjawiskami nie nabraliśmy, gdyż, historycznie rzecz biorąc, elektrycznością cieszymy się od przedwczoraj zaledwie. Oglądając na Discovery symulację możliwych zagrożeń sądzę, że potencjalnie likwidacja Internetu należy do realnych, choć stosunkowo mało prawdopodobnych niebezpieczeństw.