Równi i równiejsi

Henryk Hollender

Bazy w gazecie, i to naprawdę w gazecie, mianowicie „Wyborczej”. Tego jeszcze nie było. Z miesięcznym opóźnieniem, spowodowanym kompulsywnym – i zapewne bezproduktywnym – zajęciem się bibliotekarzami dyplomowanymi w numerze styczniowym FA, odnotujmy publikację, na którą opinia publiczna zasługiwała od dawna i która mogła wyjść spod pióra bibliotekarza, no ale jakoś nie wyszła. 27 stycznia br. w dodatku „Nauka EKSTRA” (s. 16-17) Elżbieta Olender w artykule Równi i równiejsi w wirtualnym świecie wylewa kubeł chłodnej wody na wszystkich entuzjastów dostępu do Internetu jako narzędzia powszechnego oświecenia. „W Polsce dostęp do Internetu ma 62 obywateli na 100, co sytuuje nas (…) na przyzwoitym poziomie. A jednak dostęp do wiedzy jest gorszy niż w Missisipi [stanie przywołanym jako przykład względnego ubóstwa – HH]: do komercyjnych baz danych trudno dotrzeć, publicznie dostępnych repozytoriów jest mniej, niżby to wynikało z wielkości rodzimej produkcji naukowej. Tylko naukowcy i studenci nie mogą się uskarżać”.

Chodzi o to, że tylko społeczności akademickie mają w Polsce dostęp do naukowych baz danych – serwisów udostępniających wyniki badań naukowych, ze względu na elektroniczną postać mylonych z zasobami otwartego Internetu, pokracznie nazywanych „bazami wiedzy” i powszechnie nieznanych większości inteligentów, także tych opiniotwórczych. I nie kłóćmy się o akcenty: naukowcy i studenci w Polsce też będą mieli powody do uskarżania się, dopóki nie będą mogli szerzej korzystać z tekstów prac doktorskich i magisterskich, z zestawów zagregowanych, lecz nieopracowanych danych pochodzących z badań empirycznych (datasets , u autorki: surowe dane), z przyzwoicie uporządkowanych wtórników źródeł historycznych i dóbr kultury. Te ostatnie to wszak nie tylko paliwo do badań humanistycznych lub narodowej kreatywności mitotwórczej, lecz także dla tych wszystkich nauk, które dawniej określaliśmy mianem historii naturalnej. Niemniej jednak trzeba uderzyć w wielki dzwon, że oto w popularnym dzienniku dostrzeżono i wyjaśniono nam rzecz zasadniczą: otwarty Internet, choć przynosi i powinien przynosić coraz więcej informacji człowiekowi pragnącemu się rozwijać, na skalę masową funkcjonuje raczej jako źródło porad praktycznych oraz rozrywki na rozmaitym poziomie. Tylko Islandczykom rząd kupił najważniejsze bazy naukowe do powszechnego użytku sieciowego.

Przedstawiając cały niewidoczny dla większości tzw. internautów świat elektronicznych zasobów naukowych i edukacyjnych, autorka wyjaśnia przy okazji zasady publikowania w nauce, na ogół nieznane i niezrozumiałe, obalając np. powszechny w Polsce stereotyp uczonego jako twórcy wynagradzanego za swoje prace, i przedstawiając zasady recenzowania utworu przed publikacją oraz założenia ruchu otwartych repozytoriów. Tych tematów w ogóle w nie ma u nas w publicznym dyskursie. Na niespełna dwóch gazetowych stronach autorka ukazuje nam świat „wysokich” treści elektronicznych, dostępnych na takich samych maszynach, ale nie dla tych samych audytoriów, i przekonuje, że te treści, pozornie elitarne, mogą być obiektem autentycznego i rozległego zapotrzebowania, z którego wynika nacisk na otwieranie baz płatnych i chronionych hasłem. To nie muszą być światy rozgraniczone, toteż – dodajmy – w wielu krajach premiuje się grantami takie przedsięwzięcia digitalizacyjne, które przydadzą się zarówno amatorowi, jak i profesjonaliście, badaczowi i uczniowi, humaniście i przyrodnikowi. „Rząd prezydenta Obamy uznał – pisze na s. 17 – że warto udostępniać wiedzę szeroko, bo a nuż ktoś ją wykorzysta w sposób kreatywny i z pożytkiem dla społeczeństwa. I to działa. W roku 2009 powstał portal data.gov, który udostępnia blisko 400 tys. zestawów surowych danych i 1300 aplikacji umożliwiających ich wykorzystanie. Blisko 300 aplikacji stworzyli sami użytkownicy portalu”.

W końcu w tekście zaczyna dominować wątek otwartego dostępu jako zasadnicza kwestia współczesnej organizacji nauki. „Naukowcy nie zarabiają na publikowaniu – pisze na s. 17 – nie stracą zatem, jeśli ich artykuły zasilą domenę publiczną. Mimo to zrozumienie dla idei otwartego dostępu jest w tej grupie zaskakująco małe. Deklarację berlińską, podstawowy dokument propagujący otwarty dostęp do informacji naukowej, podpisały do dziś tylko trzy polskie instytucje: dwie organizacje pozarządowe i Interdyscyplinarne Centrum Modelowania [Matematycznego i – HH] Komputerowego z UW.

W USA kilka lat trwało namawianie badaczy, by umieszczali teksty w otwartych repozytoriach, takich jak PubMed Central. Odzew był skromny. Zasoby PMC zaczęły powiększać się dopiero od roku 2008, gdy ustawowo zobowiązano do tego naukowców korzystających z funduszy publicznych”.

Może te sprawy załatwi w Polsce reforma informacji naukowej wynikająca z projektu SYNAT, może nie. Wydaje się jednak, że wskazanie na osobliwości amerykańskiej tradycji, w której wszystkie teksty wytwarzane przez instytucje federalne jeszcze w długiej epoce przedelektronicznej znajdowały się w szerokim bezpłatnym obiegu bibliotecznym, z jednej strony obnaża brak kulturowych korzeni dla analogicznego ruchu w Polsce (a nawet w Europie Zachodniej), z drugiej zaś strony przynosi pocieszenie. Mądry ustawodawca nie zlęknie się odkrycia, że nikt tego nie czyta. Jeśli dostęp będzie powszechny, a narzędzia dostępu łatwe w użyciu, odbiorcy się znajdą. I urosną w siłę.