Razem, obok, osobno

Jacek Wojciechowski

Studentów bywało w Polsce ostatnimi laty ponad 1,9 miliona (aktualnie podobno jest o 60 tys. mniej), zatem więcej niż mieszkańców Estonii. Gdyby wszystkim naszym studentom przyszło zamieszkać w tym samym kampusie i studiować w jednym miejscu, to powstałoby drugie co do wielkości pośród naszych miast. Zapewne dość specyficzne, dobrze więc, że tak nie jest. Ale skalę zjawiska to ilustruje.

Osób w tym samym przedziale wieku, które nie uczą się i nie pracują, a korzystają z zasiłków, jest czterokrotnie mniej. Swoją drogą – dużo. Nie ma wątpliwości, która z tych zbiorowości przejmie z czasem w kraju produktywne funkcjonowanie. Dlatego nie jest bez znaczenia, co i jak robią studenci teraz – na studiach i poza studiami.

Miejsca i role

Za uniwersyteckim kształceniem, jak smród za śmieciarką, ciągnie się tradycja bardzo pochyłego usytuowania ról mistrzów i uczniów. W pełni feudalny ustrój uczelni należy wprawdzie do przeszłości, jednak zwyczaje częściej przypominają szkołę dla młodocianych, niż kształcelnię dla dorosłych. Postęp w przebudowie społeczności akademickich (różny w różnych krajach) jest zresztą ogromny, jednak do rzeczywistego partnerstwa kształcących oraz kształconych dalej, niż z Miechowa do Kcyni. Takie są bowiem przyzwyczajenia.

Od małego wszak trzeba akceptować dystans między podającym oraz przejmującym wiedzę i to wchodzi w krew. Staje się drugą naturą wszystkich zainteresowanych. W rezultacie każdy widzi miejsce dla siebie raczej w niezbyt dużej i jednorodnej grupie, gdzie czuje się dobrze i rozumie swoją tam rolę, aniżeli w zbiorowościach większych, w których na dodatek występują wykładowcy. Wtedy następuje blokada.

Oraz odskoki w innych kierunkach. Gama możliwych kontaktów pozaakademickich rozrosła się bowiem niebywale, toteż one również wchodzą w grę, a są atrakcyjniejsze. Należeć do swojej małej grupy (niekoniecznie tylko studenckiej) oraz być obywatelem świata – taki jest model.

Integracji oraz wspólnemu kształtowaniu zrelatywizownych miejsc i ról w ramach zbiorowości studenckich nie służą zresztą rozwiązania strukturalne. W ciągu trzech lat studiów licencjackich ledwie można się wstępnie poznać i zaraz jest koniec. Potem start na studia magisterskie, lecz już po dwóch latach idzie się w szeroki świat. Integrują się więc głównie repetenci.

Doktoranci już sami ze sobą są związani kiepsko, więc tym bardziej z resztą studiujących – tak jak studenci niestacjonarni, którzy czują się coraz bardziej wyobcowani z grona konsumentów wiedzy. Tym bardziej zaś nieklarowne są relacje wszystkich studiujących z wykładającymi, którzy sami – za sprawą pączkujących subdyscyplin – też nie tworzą jednolitych zespołów. Dopóki więc funkcjonuje się osobno lub obok, zawirowań nie ma, natomiast przy bliższym styku bywa, że iskrzy.

Jednak dążenie, żeby koegzystencja była silniejsza i bardziej partnerska – chociaż nie do końca, bo to nie jest kierat dla identycznych koni – widać wyraźnie, jakkolwiek fazy tego dążenia nie wszędzie są takie same. U nas wyraźnie ku temu prze nowelizowane prawo: przepisy, postanowienia i dyrektywy. W ujęciu ogólnym – w zasadzie trafnie. Ale diabeł tkwi w praktycznych szczegółach.

Podstawowy szczegół to wzmożone doinwestowanie, które prawodawstwu w najmniejszym stopniu nie towarzyszy. Jeżeli na 1 profesora przypada ok. 83 studentów, to o jakim partnerstwie i o jakiej koegzystencji może być mowa? Ale oczywiście łatwiej zbyć to milczeniem lub nawet sugestią, że winę za ewentualną dydaktyczną niedrożność ponoszą wieloetatowi profesorowie – w rzeczywistości marginalny margines. No bo tak już jest, że publiczność, urzędnicy i politycy jednakowo nie trawią jajogłowych, zatem pomówienia krążą sobie bez najmniejszych przeszkód.

Lecz innych szczegółów także jest całe naręcze.

Ciała uczelniane

Na poziomie ponaduczelnianym studentom i doktorantom zapewniono miejsca w Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego oraz (studentom) w Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Umocowano prawnie Parlament Studentów i Krajową Reprezentację Doktorantów, zaś na poziomie uczelni: samorządy studentów i doktorantów. Reprezentacje studenckie muszą być obecne przy ustalaniu regulaminu studiów, przy rozdziale stypendiów oraz nawet przy ocenach Krajowych Ram Kwalifikacji – co akurat wydaje się czystą fikcją.

Nie można zatem powiedzieć, żeby w celu upodmiotowienia studiujących nie zrobiono kodyfikacyjnie nic. Niektórzy są zdania, że to są rozwiązania czysto formalne, fasadowe – żeby ładnie wyglądało. Być może częściowo tak jest, ale nie do końca. Trudno zresztą negować cokolwiek, jeśli nie ma się w kieszeni propozycji lepszych i sensowniejszych – tymczasem akurat kieszenie mam puste.

Rzeczywiste schody zaczynają się na etapie konstruowania wewnątrzuczelnianych ciał stanowiących, bowiem szczegółowe procedury dla studentów i doktorantów nie zostały dopracowane (muszą to robić sami), zaś reprezentacje w tych ciałach, rzędu 20-25 proc. ogółu członków, są gigantyczne i zdecydowanie przerastają możliwości. Znalezienie 30 lub więcej chętnych do uczestnictwa w comiesięcznych posiedzeniach rad wydziałów graniczy z cudem.

Również – przeprowadzenie wyborów. Wydziały liczą sobie nierzadko 7-9 tysięcy studentów, instytuty mniej, ale bywa, że i po tysiąc, żeby więc zorganizować wybory w pełni demokratyczne, należałoby wynajmować piłkarskie stadiony. Tego nie da się wykonać w prosty sposób, a przecież wyłaniane w tym trybie zespoły mają potężną siłę stanowiącą, bo to mnóstwo głosów. Zaś w odniesieniu do prorektorów, prodziekanów i wicedyrektorów do spraw studenckich (poprawniej byłoby: dydaktycznych) przysługuje wręcz prawo weta.

Studenci oraz doktoranci – których jest wprawdzie znacznie mniej, za to funkcjonują w całkowitym rozproszeniu, toteż wybory są jeszcze trudniejsze – próbują jakoś wybrnąć z kłopotu, najczęściej utożsamiając wybory do samorządów z wyborami do rad. No bo jak inaczej? Ale miejsc w radach jest więcej niż w samorządach, na poziomie instytutów nie ma samorządów studenckich, zaś samorządów doktoranckich nie ma nawet na poziomie wydziałów. Nie mówiąc o tym, że część jakoś wybranych studentów znika po roku lub dwóch i właściwie akcja wyborcza powinna trwać permanentnie. Pojawiła się więc niepokojąca ekwilibrystyka wyborcza, oddalająca się od demokracji, jak rozkład jazdy PKP od rzeczywistości. To niebezpieczne.

Jest też i tak, że w żadnych reprezentacjach studenckich nie ma nie tylko studentów zagranicznych (0,5 proc. ogółu), ale także studentów niestacjonarnych, którzy stanowią 50 proc. studenckich zbiorowości. Mają płacić i tyle? Niech więc nikt nie opowiada, że praktyka bycia obok lub osobno (nawet wśród samych studentów), odeszła w przeszłość. Ona jest i nie tylko tam, gdzie jest zwykle spodziewana.

Na domiar złego, osoby wybrane nie kwapią się do udziału w posiedzeniach, bo ponad poziomem instytutów rzadko omawia się tam bądź rozstrzyga sprawy bezpośrednio dotyczące studentów i doktorantów. Jako były student podejrzewam, że w tamtej perspektywie przebieg zebrań wydaje się nudny, jak flaki z olejem. Dlatego część studencko-doktoranckich członków tych gremiów pochodzi z łapanki, a ich frekwencja nierzadko bywa zerowa.

Ktoś prawdopodobnie chciał dobrze, postanawiając to i owo, lecz wyszło jak zawsze. Tak wysokie odsetki reprezentacji doktorancko-studenckich w radach i senatach uczelni to fikcja, która zresztą do niczego nie prowadzi, bo nie ilość uczestników, ale ich rozsądek jest w takich zespołach atrybutem użytecznym. A i tryb ich wyłaniania jest (delikatnie mówiąc) zdekonkretyzowany. Rozwiązaniem koniecznym jest specjalnie opracowana platforma wyborcza, usytuowana w sieci – co jednak trzeba technicznie i merytorycznie przygotować oraz prawnie usankcjonować.

Senaty uczelni, rady wydziałów oraz instytutów, są miejscami spotkań przedstawicieli wszystkich uczelnianych procesów dydaktycznych oraz pozadydaktycznych. Z założenia i potencjalnie – integrującymi. Jednakże w praktyce, również tam, nadal jesteśmy na razie obok siebie, a niewykluczone, że osobno.

Mistrzowie i terminatorzy

Wszystkie uczelniane zabiegi, zmierzające do zmiany relacji pomiędzy podającymi a przejmującymi wiedzę, skupiały się i skupiają na współkreacji procesów studiowania. Student to nie słup ogłoszeniowy, na który nakleja się powiadomienia. Nie wiem, czy nazywanie tego demokratyzacją jest trafne – układ ról nie przestaje bowiem być pochyły – natomiast z całą pewnością chodzi o aktywizację (zresztą wzajemną) i dynamizację uczestników. Nie wymyślono lepszego sposobu na efektywne opanowanie wiedzy ani na jej twórcze wykorzystywanie. W konsekwencji zaś również na to, żeby w sposób płynny i ciągły dokonywała się (nie od razu dostrzegalna) transformacja terminatorów w samodzielnych kreatorów i realizatorów, a niekiedy – w mistrzów. To teoretyczna oczywistość.

W praktyce natomiast bywa rozmaicie. Nie ma odpowiednich i wiarygodnych doniesień, każdy sądzi tak jak widzi, ale może nie jest błędne założenie, że takie współkreatywne studiowanie zdarza się rzadziej niż jego odwrotność. I to nie tylko przez wciąż obecne pęknięcie w układzie mistrzowie-terminatorzy.

Zwyczaj oraz umiejętność aktywnego współstudiowania – nie zamiast, lecz obok indywidualnego i odbiorczego – nie został mianowicie dostatecznie rozpowszechniony; nikt tego nie uczy. Dwanaście lat szkolnej nauki obywa się, zwykle, bez aktywizacji. Od niedawna dopiero mają temu służyć projekty, wprowadzone do programów. Bardziej aktywni są ci, którzy pobierali korepetycje, nie jest to jednak grupa przeważająca, zaś na wdrożenie aktywnej postawy edukacyjnej całkiem od zera dopiero na studiach, jest za mało czasu. Zwłaszcza jeżeli inna praktyka uchodzi za wygodniejszą, a tak nieraz bywa.

Proces edukacji musi być ciągły. To nie są żadne oderwane trzy lub dwa lata studiów, ale siedemnaście lat nauki razem oraz jeszcze lata przedszkolne. W oderwaniu od szkolnictwa, na studiach, nie zmieni się praktyk ani obyczajów. Student jest jak zawodnik niedoszkolony technicznie w juniorstwie i złych narowów nie wypleni już potem żaden trener. Tymczasem szkolnictwo zrzuca z siebie scholastyczne piętno bez olśniewających efektów, bo i czas tego zrzucania wcale nie jest długi. Jeszcze sześćdziesiąt lat temu w angielskich szkołach praktykowano z zapałem karę chłosty (akurat byłem obiektem tych praktyk), a w szkołach polskich panie waliły piórnikami po łapach aż w nerkach strzykało. W tym trybie aktywności nabierały jeno piórniki.

Ówczesne wyobrażenia nie przeminęły bez śladu. Nawet na seminariach magisterskich – nie mówiąc już o programach kursowych (gdzie właśnie bywają relacje 1:90 lub gorsze), chociaż na różnych kierunkach różnie – trudno od części magistrantów wyegzekwować działania samodzielne lub nawet przeczytanie elementarnej lektury obowiązkowej. No tak, wyegzekwować, obowiązkowe – to są pojęcia z repertuaru nauczania autokratycznego. Lecz jak to inaczej określić, a zwłaszcza zrealizować? Jeśli zaś nie ma umiejętności ani chęci aktywnego studiowania, to dla wspólnoty ani partnerstwa nie ma właściwie warunków żadnych. Asystent kominiarza musi chcieć zajrzeć do komina, a nie tylko łapać się za guzik.

Dlatego trudno przecenić wartość studenckiego ruchu naukowego – który nie jest marginalny, chociaż oczywiście nie skupia wszystkich – bo wyniki przynosi ciekawe, a bywa że rewelacyjne. To właśnie tam generuje się współkreacja oraz wspólnota terminatorów i mistrzów, animatorów tego ruchu, o których za mało się mówi, prawie wcale nie nagradza ani nie honoruje oraz kiepsko wspiera. Tymczasem to jest przecież żywy model produktywnego studiowania i rzeczywistej koegzystencji.

Serum prawdy?

Projekt współpracy wymaga, żeby wzajemnie coś o sobie wiedzieć, albo nawet więcej: żeby znać wzajemne o sobie opinie. Przez długi czas praktykowała się eksplikacja opinii tylko jednej strony – w indeksowych wpisach. Skrótowych, ale czytelnych. Po latach widok pożółkłych „niedostów” wywołuje rozrzewnienie – ktoś bez ogródek dał do zrozumienia, że uważa delikwenta za mniej niż zero. W późniejszym życiu już nigdy takiej szczerości nie było. Obecnie indeksy odchodzą w niebyt – słusznie, chociaż trochę żal – jednak praktyka eksplikowania opinii tej strony została zachowana.

Druga strona, przez czas równie długi, mogła sobie najwyżej pokląć pod nosem lub wyrazić aplauz frekwencją. W końcu jednak wymyślono (nie u nas) i rozpowszechniono (u nas też) anonimowy system ankietowej oceny zajęć/wykładowców. Co wywoływało i wywołuje konsternację albo nawet niechęć, ale nie do końca słusznie.

Cokolwiek powiedzieć wykłady, ćwiczenia, konwersatoria i seminaria mają cechy usługi, mogą zatem podlegać ocenie usługobiorców, nawet jeśli nie zawsze jest to przyjemne. Ostatecznie w pralni każdy może nawrzucać z powodu źle wyczyszczonej marynarki. Ale też nie musi to być nieprzyjemne (zdarza się, że wyczyszczą dobrze). A szczególnie użyteczne mogą być konkretne uwagi do sposobu realizacji zajęć – jeżeli rozumne, to warte refleksji. Nie ma wszak lepszego impulsu do poprawy dydaktyki. Niestety to rzadkość.

Wygląda jednakże na to, że ankietyzacja uczelnianej dydaktyki, chociaż już powszechna, nie spełniła oczekiwań w pełni. Wypowiadających się jest coraz mniej, oceny punktowe nie mają treści, nic z nich nie wynika, a i proponowane kryteria bywają niespójne lub/i dyskusyjne. Jeżeli obejrzy się większą liczbę różnych ankietowych kwestionariuszy, to uderza metodologiczna nieporadność, punktacyjny chaos oraz wmontowanie problemów, które mają się do dydaktyki jak pięść do nosa. A kiedy, na domiar złego, termin oceniania wypada w wakacje, to trudno dziwić się, że wypowiedzi jest mało. Głosy wrzucają wtedy głównie ci, których z powodu ocen zapowietrzyło.

Tak więc pożyteczne w zamyśle serum prawdy opiniodawczej nie podziałało jak należy. Nadal nie całkiem wiadomo, co kto sobie myśli i eksplikacyjna szczerość nie jest wyuzdana.

Półświatło

Wizerunek każdego jest pełniejszy, kiedy światło padnie na to, co robi (jeszcze), poza tym co robi (głównie). Kiedy widać, że kowal dobrze gra w szachy, a młodszy kelner hoduje strusie, wówczas generuje się zainteresowanie.

W swoim czasie towarzyszyło studenckiemu ruchowi kulturalnemu, chociaż nie wiem, czy było aż takie, jak teraz się mówi. W książce Kultura studencka. Zjawisko – twórcy – instytucje (Kraków, 2011), a wcześniej na specjalnej sesji konferencyjnej, dr Edward Chudziński z krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego zebrał wypowiedzi studenckich animatorów i twórców kultury sprzed 1989 roku. To są dzisiaj mistrzowie lub (co najmniej) znani kreatorzy kultury profesjonalnej. Otóż wątpię, czy wtedy tak właśnie ich postrzegano. Być może raczej jako pożytecznych odmieńców, bo umieli wyłamać się ze sztywnych ram ówczesnego porządku. Ten stygmat rzeczywiście stanowił wyróżnik, przykuwający uwagę, ale później wszystko się zmieniło. Dzisiaj inność jest łatwiejsza i zróżnicowana, zatem nie musi zamykać się w jakimkolwiek skonkretyzowanym kręgu społecznym. Wobec tego trudniej skupia na sobie światło.

Są nawet głosy, że studencka kultura zanikła. Tak twierdził zmarły niedawno wybitny socjolog, prof. dr hab. Edward Ciupak. Jednak nie ma co do tego pewności. Może raczej rozproszyła się, rozlała po świecie, jest w kawałkach, tu i tam, toteż trudno ją zidentyfikować – takie teraz czasy – a co z niej wyrośnie, zobaczymy za kolejnych 30 lat. Prawdą jest natomiast, że scalony jej wizerunek zamazał się mocno i zamiast w pełnym świetle miga gdzieś w półświatełkach.

W innym ujęciu: awangardowy ongiś NZS, przestał być organizacją polityczną. Młodzieżówek partyjnych wszelkich odcieni jest obecnie mnóstwo, więc nie ma co z nimi konkurować ani naśladować. Co nie znaczy, że organizacja odeszła w niebyt, chociaż to, co robi, nie zawsze kojarzy się ze stosownym logo. Rozgłos zyskał sobie Studencki Nobel, niejeden wie co to Wampiriada lub nawet Pstrykalia , natomiast niekoniecznie łączy to z NZS-em. Nieklarowność promocji bywa – błędnie – pojmowana jako syndrom uwiądu.

A znów w sporcie kwalifikowanym firma AZS ma akademicki charakter wyłącznie w nazwie, liczy się natomiast tylko wtedy, jeżeli pozyska sponsorów komercyjnych. Jak każda sportowa organizacja. Ale to nie znaczy, że półamatorskie albo w pełni amatorskie sportowe życie akademickie trafiło do prosektorium. Może nawet jest intensywniejsze i rozleglejsze niż kiedyś. Lecz kto z zewnątrz o tym wie?

A w drugą stronę – szkoda nawet gadać. Rektor tańczący w zespole wzbudziłby niechybnie ogólną wesołość, więc się tym nie chwali, tańczy w przebraniu. Profesora grającego w III lidze w piłkę przezwano trampkarzem i w ten sposób odarto z estymy. A kiedyś na Zalewie Solińskim napotkany w wodzie student omal nie utopił się z wrażenia: „To pan umie pływać?”.

Wygląda na to, że wiemy o sobie jeszcze mniej niż mało. Niby wiadomo, że nikt nie jest li tylko frustrującym egzaminatorem ani wyłącznie zmagającym się z odpowiedziami respondentem. Jednak tego, co ponadto, w półświetle prawie nie widać.

Absolwenci

Czynnikiem korodującym relacje z całą pewnością jest ich temporalność. Cyklicznie powtarza się jedno i to samo. Mija kilka niedługich lat i ludzie odchodzą, rozpływają się w rzeczywistości bez śladu – zwłaszcza że są słabo (w przywołanych tu proporcjach relacyjnych) zapamiętywalni. Załatw sprawę i żegnaj – kolej rzeczy taka właśnie jest.

Tylko niekiedy bywa inaczej. Z błogosławieństwa Internetu (adres, łatwość nadania) pojawia się raz czy drugi sygnał dalszej egzystencji. Albo czasem na ulicy można spotkać zapamiętane (jednak!) osoby; a jeśli wtedy jest uśmiech lub nawet rozmowa, to znaczy, że może nie było tak źle, niekoniecznie obok.

Zdarzają się także sygnały, że ktoś coś znaczącego osiągnął, liczy się, jest kimś, wykreował coś nowego. Wtedy cała ta dydaktyczna tyrałka nabiera nowego sensu albo nawet blasku, naprawdę powstaje wrażenie, że szlifowało się diament. I wtedy kiełkuje myśl, że może było się razem.

Chociaż są też wiadomości frustrujące. Spotykałem absolwentki – w miejscowościach małych – pracujące byle gdzie i wykonujące byle co, za byle jaką jałmużniczą płacę. Bo innej szansy na miejscu nie było, a na migrację zabrakło determinacji. To takie współczesne półniewolnictwo. Prof. Hieronim Kubiak zauważył, że zdarzające się częściej niż jesteśmy skłonni sądzić. Młodzi wykształceni ludzie, zamiast stać się awangardą swoich środowisk, bywają ekspulsowani poza margines.

To prawda, nie wszyscy, a nawet zapewne zdecydowana mniejszość. Ale dla każdego i dla każdej z nich to jest właśnie tak, jakby wszyscy. W jednostkowych, osobistych odczuciach statystyka nie istnieje. A człowiek to widzi i nóż mu się otwiera w kieszeni, ale nic nie można zrobić.

Powołanie urzędowego rzecznika do takich spraw, choć ewentualnie pożyteczne, samo niczego nie rozwiąże. Taka jest wszak rzeczywistość, a wygrać z rzeczywistością trudno. Jednak może dałoby się chociaż zagrać , gdyby jakieś ślady bycia razem pozostały. Bo w sumie, niezależnie, czy byliśmy razem bądź obok, albo osobno – to, co zdarza się następnie , nie jest nikomu obojętne.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski, bibliotekoznawca i literaturoznawca, pracownik Instytutu Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.