Limonowie

Magdalena Bajer

Genealogią interesował się najstarszy z czwórki rodzeństwa, nieżyjący już Henryk Limon. Pamięć młodszych braci – Janusza i Jerzego – sięga w przeszłość niewiele poza kresowy rodowód rodziców. Po kądzieli jest to rodowód szlachecki, matka pochodziła z Lidy, po mieczu plebejski, jakkolwiek większość rodzeństwa ojca ukończyła wyższe studia. On sam z rodzinnego Nowogródka poszedł na Wydział Lekarski Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Po ukończeniu studiów w r. 1937 leczył mieszkańców okolicznych wsi, co dało mu obraz międzywojennej Polski naznaczony biedą, zacofaniem, społeczną nierównością, i skłonności lewicowe, które starszy z braci, opowiadających mi rodzinne dzieje, określił jako… komunistyczne, młodszy nazywał oględniej wrażliwością społeczną. W biografiach obu ojcowski wzór przybrał tę drugą postać.

Inteligencka troska

Po wojnie Wanda z Gierasimowiczów i Zenon Limonowie przybyli z rodzinnych stron na Żuławy. Janusz, bohater i narrator niniejszej relacji, urodził się w Nowym Stawie niedaleko Malborka w r. 1946. Miasteczko było kiedyś wioską krzyżacką, dostarczającą żywność załodze malborskiego zamku. Ojciec założył tam pierwszą, do dziś jedyną, przychodnię lekarską. Matka była położną, ale w zawodzie nie pracowała, prowadząc duży dom, na którego utrzymanie zarabiał ojciec, w domu przebywając mało.

Najstarszy syn skończył budownictwo lądowe na Politechnice Gdańskiej, a doktorat zrobił z geometrii wykreślnej na Uniwersytecie Warszawskim. Wyemigrował do Szwajcarii, gdzie był nauczycielem. Zmarł w Genewie w 2009 r.

W r. 1952 rodzina Limonów przeniosła się do Sopotu ze względu na dalszą edukację dzieci, zajmując tam ogromne mieszkanie w kamienicy pochodzącej z 1902 r. Troską ojca, zajętego pracą w Pogotowiu Ratunkowym, z częstymi dyżurami, było jak najlepsze, możliwie wszechstronne wykształcenie młodego pokolenia.

Późniejszy profesor Janusz przyznaje, że w szkole nie przysparzał rodzicielskich satysfakcji, ucząc się kiepsko, uczestnicząc wszakże w rozwijających umysł rozmowach z mnóstwem bywających w domu przyjaciół. Otwarty, licznie odwiedzany dom, atmosfera życzliwej tolerancji, jaką roztaczała matka, gdy nie formułowano wymagań ani oczekiwań, ale wiadomo było czego się nie godzi, sprawiały, że studiowanie było najbardziej naturalną drogą młodych Limonów i najzupełniej oczywistą powinnością oraz ambicją. Ów klimat współtworzyła także „ciocia Ela”, macocha matki, którą dziadek przywiózł z Syberii, gdzie, jak on, była zesłana. Przyczyniła się znacznie do wychowania zwłaszcza młodszego rodzeństwa. Profesorowie Janusz i Jerzy zgodnie podkreślają, że w ich intelektualnej oraz duchowej formacji ważną rolę odegrał klimat powojennego Sopotu – miasta zamieszkanego i odwiedzanego przez wielu artystów, środowiska, w którym rodziły się śmiałe i ciekawe inicjatywy kulturalne, a rodzina Limonów należała doń od początków pobytu.

Tropy równoległe

Janusz zawsze interesował się przyrodą – przynosił na lekcje liście rzadkich drzew, sadzonych kiedyś przez Niemców w okolicznych lasach, łowił traszki. Nie wybierał się na medycynę, co było pragnieniem ojca. Złożone w dziekanacie Wydziału Farmacji papiery ten przeniósł na Wydział Lekarski, za co pan profesor jest mu dzisiaj bardzo wdzięczny.

Na pierwszym roku zapisał się do Koła Naukowego Biologów, pod wpływem fascynujących wykładów Fryderyka Pautscha jr., syna znanego krakowskiego malarza. Prof. Janusz Limon uważa go za inspiratora swoich zainteresowań genetyką, które datuje ściśle na moment, kiedy w ciemnej sali wykładowej zobaczył pod mikroskopem chromosomy człowieka zabarwione na purpurowo. Zapamiętał doznanie poznawcze i estetyczne zarazem. To drugie zapoczątkowało towarzyszący drodze naukowej i rozwijany trop wrażliwości artystycznej. Pod koniec studiów wzmacniały ją długie rozmowy ze starszym o ponad dziesięciolecie Kiejstutem Bereźnickim, znanym malarzem, miłośnikiem muzyki, który był częstym gościem w domu rodziców, a do dzisiaj jest przyjacielem braci Limonów. Dysputy o sztuce i nauce przerywały wydarzenia aktualne – marzec ‘68, grudzień ‘70 (odbywając staż na chirurgii, widział wtedy przywożonych z miasta rannych). W listopadzie ‘80 dr Janusz Limon, członek „Solidarności”, był opiekunem I roku studentów medycyny i chronił uczestników strajku przed represjami.

Pytany, czy nigdy nie zakwestionował swojego wyboru życiowej drogi, odpowiada przecząco, wskazując na jej różne etapy. Zainteresowanie chromosomami, których badanie w Polsce się zaczynało, związało przyszłego uczonego z profesorem Pautschem, kierownikiem Zakładu Biologii, aż do tragicznej śmierci mistrza. Doktorat Janusza Limona (1973) dotyczył chromosomów człowieka. Habilitacja (1982) – czerniaka złośliwego zwierzęcego. Autor był dotąd bliżej biologii niż medycyny praktycznej, której życie poświęcił ojciec.

Etapem zwrotnym stały się pobyty za granicą. Najpierw trzymiesięczny u światowej sławy genetyka Alberta de Chapelle’a w Helsinkach, później u Avery’ego A. Sandberga w Buffalo.

Po powrocie w r. 1985 zaczął regularnie jeździć do Lund, współpracować z prof. Feliksem Mitelmanem, którego rodzice, przeżywszy wojnę w Polsce (ukrywając się m.in. w Wieliczce), wyemigrowali do Szwecji.

W tę współpracę gdański uczony wnosił własny, liczący się wkład badań nad chromosomami człowieka, a ostatnio nad genetycznie uwarunkowanymi nowotworami. Te choroby stały się głównym przedmiotem zainteresowań naukowych pana profesora, ale także jego praktyki lekarskiej. Łącząc jedno i drugie, spełnił – z naddatkiem – ojcowskie oczekiwania.

Pacjentom

Poradnię Chorób Genetycznych w Gdańsku Janusz Limon założył w r. 1974, dysponując nader skromnymi możliwościami diagnostycznymi. Dziesięć lat temu w uczelniach medycznych wprowadzono specjalizację genetyka kliniczna; prof. Limon otrzymał ją uznaniowo, mając duży oryginalny dorobek w tej dziedzinie. Dzisiaj mówi, że bardzo polubił pracę z pacjentami (ciągle wykonywaną), jakkolwiek choroby genetyczne trudno i diagnozować, i leczyć oraz im zapobiegać. Nowoczesne laboratorium, jakie ma poradnia, jest zarazem warsztatem naukowym, co mój rozmówca konstatuje z dumą, ale i z poczuciem płynącego stąd zobowiązania. Dzięki niemu bardzo znacznie skraca się droga od wyników badań do zastosowań nowych metod w praktyce lekarskiej.

Choroby genetyczne są ciężkim doświadczeniem rodzin pacjentów, dlatego opieka lekarska ich dotyczy. Poznawanie losów rodzin, przejęcie się nimi, zaprowadziło prof. Limona do organizacji pozarządowych, zajmujących się pomocą. Złotą Odznakę Stowarzyszenia na rzecz Osób z Chorobą Huntingtona przyjął ze szczególnym wzruszeniem, choć jest laureatem niejednego odznaczenia. Pomaga w staraniach stowarzyszeń o poprawę opieki zdrowotnej, popularyzując wiedzę o chorobach genetycznych.

W naszej rozmowie pan profesor parokroć mówił o cezurach dzielących jego życie – naukowe i lekarskie – na kolejne różniące się fazy. Aktualna ma wymiar społeczny, co wolno uznać za podjęcie tropu ojcowskiej pracy w pogotowiu, której pochwały syn skrzętnie odnotował. Służąc pacjentom wiedzą naukową, pomnażanymi wynikami badań, pragnie jak najskuteczniej łagodzić cierpienia. Myśli o stworzeniu poradni wielospecjalistycznych, jako że badania jednoznacznie wskazują na wielorakie upośledzenia organizmu w wyniku chorób genetycznych, co wymaga konsultacji różnych specjalistów. Zapewnienie tego w jednym miejscu i objęcie całościową opieką rodzin pacjentów byłoby wielką dla nich korzyścią. Niełatwemu przedsięwzięciu sprzyjają władze samorządowe Trójmiasta. Podobnie jest z zamierzoną pionierską konferencją na temat problemów wynikających z seksualności niesprawnych intelektualnie młodych osób w rodzinach dotkniętych chorobami genetycznymi.

Jeszcze jeden wątek jest obecny w wielorakiej aktywności prof. Limona, zogniskowanej, najogólniej mówiąc, wokół genetyki człowieka – etyka badań genetycznych, której elementy wykłada studentom, będąc przekonanym, że postawy etyczne kształtują się i utrwalają w częstych, bliskich kontaktach mistrz-uczeń, a wiedza podręcznikowa jest pomocą.

Pasje pobliskie

Prof. Janusz Limon od szeregu lat kolekcjonuje dzieła sztuki (reprodukcje), „na których są przedstawione choroby genetyczne”. Do nierozpoznawalnych dla zwykłego bywalca wystaw należy… „Mona Lisa”, mająca „żółtaka” w kąciku oka, co znamionuje cholesterolemię i wskazuje na bezlitosną wierność portretu. Dawne obrazy scen dworskich pokazują często postaci karłów albo osób o szczególnych cechach fizycznych, które współcześni uczeni rozpoznają jako skutki chorób genetycznych. Mój rozmówca jest znawcą tej problematyki. A kolekcja pana profesora ciągle się powiększa. Niedawno znajomy lekarz przysłał mu reprodukcję obrazu Adoracja Jezusa, znajdującego się w Nowym Jorku, gdzie jeden ze stojących aniołów dotknięty jest zespołem Downa.

Pytałam, czy znajomość takich dzieł daje coś badaczom, poza wzbogacaniem wiedzy z historii medycyny. Okazuje się, że jest cenna w społecznej działalności lekarza. Prof. Limon, zaproszony przez środowisko rodzin pacjentów z zespołem Downa na wykład do Malborka, pokazał zebranym wspomniany obraz, a także inny, na którym Dzieciątko ma cechy charakterystyczne dla tej choroby i przekonał się, że fakt uwiecznienia przez artystów takich osób odebrano jak wyróżnienie, że stał się źródłem otuchy. To jeden przykład z rozlicznych tego typu kontaktów.

Mój rozmówca wyrzeka (z uśmiechem), że musi ciągle uczyć młodych, choć tę pracę lubi i docenia. A jest tak, ponieważ pierwsze pokolenia „podchowanych” uczniów emigrowały za smaczniejszym chlebem i perspektywą szybszej kariery. Obecny zespół wydaje się ustabilizowany, ale szefowi ciągle leżą na sercu warunki życia młodych badaczy w ojczyźnie.

W zainteresowaniach, w życiowych decyzjach i w towarzyszących głównym nurtom pasjach drugiego już pokolenia Limonów przeplatają się wątki przyrodnicze i humanistyczne. Młodszy brat, Jerzy, powie o swoich w następnej rozmowie. Siostra Julitta, z mężem Szwedem, wyjechała do Sztokholmu, gdzie zajmuje się konserwacją starodruków w bibliotece tamtejszej politechniki.

Najstarsza z trzech córek prof. Janusza jest psychiatrą – niedługo przed doktoratem – ojciec wróży jest przyszłość lekarza praktyka. Druga skończyła polonistykę, najmłodsza kończy malarstwo. Zapewne i geny, i środowisko kulturowe mają wpływ na to bogactwo wyborów. ☐