Australijska lekcja – raport Knighta

Marcin Duszyński

Australia to kraj, któremu udało się wypromować umiędzynarodowione szkolnictwo wyższe na trzeci co do wielkości sektor eksportowy. Rekrutacja zagraniczna wzrosła z 230 tys. w 2002 r. (niebotyczny wynik w porównaniu z Polską dzisiaj) do prawie 500 tys. w 2009. Niestety, w roku akademickim 2010–2011 dziesiątki tysięcy studentów międzynarodowych odwróciły się od Australii, przez co tamtejsze szkolnictwo wyższe straciło 15 proc. dochodów z czesnego, a całe państwo utraciło prawie 3 miliardy dolarów australijskich z czesnego, opłat mieszkaniowych, niesprzedanych usług i produktów. Australia, do niedawna jeden z najsilniejszych konkurentów na rynku, od kilku lat cierpi z powodu drastycznego wzrostu kursu dolara australijskiego, niedawnego zacieśnienia wymogów wizowych oraz serii ataków na studentów z Indii (zjawisko replikowane teraz w Wlk. Brytanii).

Szybka reakcja rządu doprowadziła do przygotowania raportu Knighta, opublikowanego pod koniec 2011, którego zalecenia są już wdrażane (jego przygotowanie oraz publikacja, jak i reakcja rządu miały tempo niespotykane w Polsce, świadczące o kompetencjach i dbałości o losy państwa wszystkich zaangażowanych). Raport powstał na wniosek dwóch ministerstw: Imigracji i Obywatelstwa, odpowiedzialnego za sprawy wizowe, oraz Szkolnictwa Wyższego, Umiejętności i Pracy. Polskim odpowiednikiem byłby projekt wypracowany wspólnie przez MNiSW oraz MSZ, wsparte przez Straż Graniczną oraz ABW, regulujący wszystkie kwestie związane z zagranicznymi studentami w Polsce (zob. FA 12/2011 i moje uwagi nt. niedociągnięć w najnowszej naszej ustawie).

Marka kraju

Raport zaczyna się od przyznania studentom międzynarodowym ważnej roli w rozwoju Australii, nie tylko jako tymczasowym gościom przebywającym w kraju na okres studiów i wydającym w nim pieniądze, ale również jako osobom pozostającym w Australii po studiach i wzmacniającym lokalny rynek pracy nowymi umiejętnościami, kontaktami, pomysłami i zasobami. Bardzo ważny przekaz, niespotykany w Polsce poza zbolałymi marzeniami biznesmenów z KPP Lewiatan, śniących o taniej sile roboczej z Ukrainy. Niemniej raport również opisuje wzrost przypadków wyłudzania wiz oraz nadużywania systemu wizowego Australii przez „pseudostudentów” przy wsparciu „pseudouczelni”, co wymaga szybkich i skutecznych reform, by zapobiec dalszemu niszczeniu „narodowej marki”.

Pierwsza ważną kwestią, łączącą dbałość o marketing Australii jako marki (i związanej z nią oferty) ze zwalczaniem wspomnianych wyłudzeń, jest zwiększona regulacja instytucji szkolnictwa wyższego oraz ich przedstawicieli (agentów). Utrudniono rejestrację w specjalnym Rejestrze Instytucji Kształcących Obcokrajowców, wymagając potwierdzenia, że instytucje mają za główny cel kształcenie oraz że mogą kształcić na odpowiednim poziomie. Zwiększono wymogi wobec agentów reprezentujących australijskie uczelnie (ten proces pojawia się w wielu państwach). Dzięki tym działaniom Australijczycy starają się wyeliminować mnogość firm konsultingowych, szkoleniowych, szkółek językowych i zawodowych, rekrutujących do Australii różnej maści pseudostudentów. W 2011 powstała Tertiary Quality Education Quality & Standards Agency, odpowiednik polskiego Ministerstwa i PKA, a podobne do brytyjskiego Quality Assurance Agency. Na efekty jej działań przyjdzie poczekać.

Drugą kwestią jest zabezpieczenie studentów przed nagłą upadłością instytucji – w 2009 zakończyło działalność 16 instytucji, porzucając prawie 5900 studentów i zmuszając ich do szukania innych instytucji, ponoszenia dodatkowych kosztów oraz nadwerężając reputację Australii jako państwa prawa, dbającego o swoich gości. Niedawno podobne tragedie przytrafiły się uczelniom z Dublina i Londynu, więc problem nagłej upadłości ma charakter międzynarodowy. Może w Polsce jest niemożliwa nagła upadłość (rozumiana jako upadłość z dnia na dzień lub w ciągu kilku tygodni), ale wszyscy dobrze wiemy o problemach finansowych dziesiątek uczelni, zawieszaniu kierunków w obliczu znikomych naborów (lub samobójczemu ich kontynuowaniu wbrew logice finansowej) oraz o tym, że polska ustawa niewystarczająco zabezpiecza prawa studenta uczelni/kierunku w likwidacji (zob. moje uwagi w FA 12/2011).

System wzajemnego zaufania

Największa część raportu odnosi się do kwestii wizowych oraz relacji pomiędzy uczelnią a instytucjami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo Australii. Pierwsza propozycja to klasyfikowanie uczelni (ranking) według ryzyka wizowego na podstawie profilu przyjmowanych kandydatów, m.in. kraj pochodzenia, ocena ryzyka, ocena samego kandydata oraz pomiar częstotliwości przypadków łamania przepisów przez studentów danej uczelni już w kraju. Przenosi to poważną część odpowiedzialności za studenta na barki uczelni, która nie może pozwolić sobie na chciwe rekrutowanie byle kogo, chcąc podreperować swoje finanse w krótkiej perspektywie, ponieważ w dłuższej perspektywie taka uczelnia może całkowicie utracić uprawnienia do rekrutacji poza krajem.

Mierzalna wiarygodność rekrutacyjna uczelni to również skrócenie czasu procedury wizowej – najlepsze i najbardziej wiarygodne uczelnie będą miały inny, szybszy proces rekrutacji, równocześnie zapewniający większe prawdopodobieństwo uzyskania wizy dla swoich kandydatów. Dalsze przyspieszenie procesu wynikałoby z wyżej opisanego zaangażowania uczelni – to na ich barkach spoczywałoby więcej aspektów oceny kandydata i weryfikacji jego dokumentacji. W ten sposób Australijczycy starają się stworzyć system wzajemnego zaufania pomiędzy instytucjami państwa a uczelniami, w których interesie jest podjęcie większego zaangażowania w procesie sprawdzania kandydata, a równocześnie niezdradzenie położonego w nich zaufania państwa. Nie mam wątpliwości, że polska Straż Graniczna posiada swój własny „ranking uczelni”, czy to sformalizowany i merytoryczny, czy też oparty na subiektywnych opiniach oficerów lub konsulów (często absolwentów uczelni publicznych), niemniej może należałoby pomyśleć o sformalizowaniu takiego przedsięwzięcia, by same uczelnie wiedziały, co się o nich mówi i jak się ocenia ich kandydatów.

Szybko i tanio

Poprawa konkurencyjności państwa na arenie rekrutacji międzynarodowej może nastąpić również poprzez skrócenie czasu weryfikacji kandydata – jak podaje australijski raport, amerykańskie wizy studenckie można otrzymać już po pięciu dniach (3 dni oczekiwania na rozmowę oraz 2 dni na decyzję i wizę). W połączeniu z obniżeniem kosztów samej procedury (m.in. opłata za złożenie wniosku do ambasady, koszt wygenerowania dodatkowych wymaganych zaświadczeń) oraz przyznaniem oficerom wizowym (konsulom) większej swobody w doborze wymagań brzegowych (minimalnych kwalifikacji, zasobów finansowych itd.), potrafią zmienić postrzeganie (popyt) oferty edukacyjnej danego kraju – międzynarodowi studenci dobrze wiedzą, że zanim wejdą na pierwsze zajęcia, muszą spędzić miesiące i wydać kilka tysięcy dolarów na sam proces rekrutacji i weryfikacji. Na tym etapie porażki lub sukcesy kandydatów mogą zadecydować o sukcesie lub porażce ogólnonarodowego programu marketingowego lub zniweczyć wielomilionowe wydatki nawet najlepszych uczelni lub ich konsorcjów.

Czytając raport i jemu podobne analizy, mam jeszcze jedną myśl odnośnie do polskich realiów – na pewno nasz system byłby lepszy, gdyby współpraca pomiędzy uczelniami a służbami bezpieczeństwa (niech będzie tylko jawnymi, jak Straż Graniczna) opierała się na otwartości, publikowanych zasadach, przepisach, ocenach i analizach, a nie okazjonalnej wizycie zmęczonego oficera u prorektora ds. studenckich. Nie każdy student międzynarodowy jest szpiegiem, nie każda uczelnia sprzedaje wizy. Proszę wyobrazić sobie poprawę konkurencyjności uczelni X, gdyby mogła reklamować się jako „Zaufana Uczelnia Wizowa: 87 proc. zaakceptowanych przez nas kandydatów otrzymuje wizę, a 100 proc. wniosków przetwarzanych jest (przeciętnie) w 8,4 dnia, czym bijemy 68 proc. innych państw”. Czy nie zachęciłoby to kandydatów z najbardziej pożądanych krajów źródłowych, którzy muszą czekać tygodniami lub słyszeli straszne opowieści od kolegów i woleli aplikować do USA, Australii lub Anglii (a ostatnio do Irlandii lub Kanady)?

Praca dla studenta

Kolejna kwestia jest powiązana ze sprawami wizowymi (i wynika z regulujących je ustaw), ale również ma poważny wpływ na konkurencyjność kraju w rekrutacji międzynarodowej – prawo do pracy podczas studiów, jej dozwolona ilość oraz możliwości podjęcia pracy po zakończeniu studiów. Praca w kraju studiowania to możliwość zmiany kalkulacji kosztów (zob. FA 2/2011), ponieważ kandydat może mieć mniej gotówki odłożonej na studia w momencie rekrutacji, a dorobić na czesne lub koszty utrzymania później. Jest logiczne, że niższe koszty początkowe to więcej kandydatów. Praca to również możliwość zdobycia doświadczenia zawodowego, nawet jeżeli nie jest ono powiązane z kierunkiem, niemniej jest zawsze wymagane przez pracodawców szukających dobrych pracowników wśród świeżych absolwentów. Niestety, jak przyznają Australijczycy, a Polacy mogą się jedynie domyślać, praca studenta-obcokrajowca to nie same pozytywy – Australijczycy mówią o: rasizmie, nadużyciach, okazjonalnym szantażu, oszustwach finansowych. Negatywne doświadczenia pracujących obcokrajowców mają ujemny wpływ na postrzeganie „narodowej marki” i konkurencyjności związanej z nią oferty edukacyjnej.

Chciałbym wrócić tutaj do zdesperowanych przedsiębiorców z Lewiatana – jeżeli tak potrzebują nowej, świeżej i kompetentnej siły roboczej, to dlaczego nie mogą naciskać MNiSW oraz Straży Granicznej, by te instytucje stworzyły system sprzyjający odbywaniu praktyk wakacyjnych, długich stażów oraz zdobywaniu pierwszej pracy przez międzynarodowych studentów/absolwentów polskich uczelni? Chińczyk w polskiej firmie to nie tylko świeży pracownik, ale i naturalny specjalista ds. Chin, który orientuje się lepiej w działaniu swojego kraju niż niejeden sinolog, mówi też lepiej, a przez rodzinę ma ogromną sieć kontaktów do natychmiastowego wykorzystania.

Parasol nad doktorantem

Ostatni segment raportu ma niewiele wspólnego z polskimi realiami, ale powinien być dla nas nauczką. Australia przyznaje, jak ważni są dla niej doktoranci i ich badania, a ponieważ odczuwany jest niedobór rdzennych badaczy, kraj desperacko poszukuje sposobów na zwabienie ich z zagranicy. By tego dokonać, obniżono wymogi wizowe do najniższego możliwego poziomu bez względu na narodowość – o kandydacie świadczy głównie siła jego naukowego potencjału.

Polskie realia doktoranckie są dramatycznie inne: jakość naszych studiów doktoranckich pozostawia dużo do życzenia, brak zauważalnej liczby promotorów zdolnych nadzorować obcokrajowców w języku angielskim, a pula wiarygodnych wyników naukowych, mierzonych publikacjami na zachodzie, jest słaba nawet dla profesury, nie mówiąc już o niższych szczeblach struktury akademickiej (a ta pozostaje jakże zhierarchizowana i zachowawcza). W przeciwieństwie do anglojęzycznej Australii, o wiele trudniej będzie też obcokrajowcom niemówiącym po polsku prowadzić badania w społeczeństwie, firmach i instytucjach słabo operujących po angielsku. O polskim zapleczu badawczym w większości dziedzin oraz dostępności materiałów źródłowych nie wspomnę. Niemniej warto, byśmy zauważyli pojawianie się nowej podkategorii konkurencji rekrutacyjnej – pozyskiwania zdolnych doktorantów obcokrajowców, by budować na ich osiągnięciach przewagę konkurencyjną w innych gałęziach przemysłu oraz umożliwienia im pozostania po obronie doktoratu, aby kontynuowali swoje badania, poprawiając pozycję Australii (przecież nie Polski) w brutalnym świecie zglobalizowanego kapitalizmu, żywiącego się szybkim postępem technologicznym. Można ten proces podsumować dosadniej: próbą szybkiej zmiany przewagi konkurencyjnej narodu poprzez pozyskanie (podkupienie) nowego kapitału intelektualnego z innych państw, nie do wygenerowania w kraju. Znane są z tego USA.

Przeanalizowałem najnowszą ustawę (i skrytykowałem jej niedociągnięcia w FA 12/2011), czytam o rozmaitych programach, funduszach oraz nowych instytucjach, mających wspierać polską naukę i szkolnictwo wyższe. Niestety nadal nie widzę jasnych, logicznych i zdeterminowanych działań mających na celu pozyskanie do polskiego środowiska akademickiego tysięcy obcokrajowców, jako wykładowców, badaczy, doktorantów czy studentów. Skorzystałyby na tym nie tylko polskie uczelnie (napływ nowego czesnego, podniesienie jakości, nowa wiedza), polski przemysł (nowe pomysły, inna mentalność, świeże kontakty), narodowa konkurencyjność, ale i polscy studenci, mogący nauczyć się wiele i poszerzyć swoje światopoglądowe horyzonty bez wyjeżdżania za granicę. Bez otwarcia na świat nie dogonimy go.

 

Autor jest konsultantem akademickim w Wlk. Brytanii. Zajmuje się rekrutacją międzynarodową, budową programów dydaktycznych, doradztwem organizacyjnym oraz kwestiami jakości.
e-mail: marcin.duszynski@yahoo.co.uk