Kopiuj – wklej –wstydź się!
Kiedy ktoś zszywa swoją pracę naukową ze ścinków cudzych doktoratów – tworzy potwora Frankensteina, który, choć w książce długo nie postraszył, w praktyce akademickiej ma się świetnie i wciąż powiększa rodzinę.
Walka ze zjawiskiem plagiatu i innymi przejawami naukowego dyletanctwa od dwóch lat toczy sie także na forum konferencji tematycznej, która sumuje wszystkie jej fronty, pozwala przegrupować siły i pochylić się nad nowymi strategiami. II Ogólnopolska Konferencja Naukowa Nierzetelność naukowa w Polsce odbyła się na Politechnice Opolskiej, a jej współorganizatorami byli: Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz miesięcznik „Forum Akademickie”, reprezentowane przez dr. Marka Wrońskiego, autora cyklu Z Archiwum Nieuczciwości Naukowej.
Gdyby się nie wydało, to by się nie wydało
Podczas obrad przedstawiono m.in. przykłady plagiatów. Prof. Tadeusz Widła, prawnik z Uniwersytetu Śląskiego, opowiedział o przypadku sprzed 15 lat, który – jak to dyskretnie ujął – miał miejsce na „dwóch śląskich uniwersytetach i trzecim, o kilkusetletniej tradycji”. Słuchacze bez trudu rozpoznali uczelnie gospodarzy i prelegenta oraz Uniwersytet Jagielloński. Jeden z zaangażowanych w działalność opozycyjną doktorantów – szczegół istotny o tyle, że daje pewien ogląd zjawiska nierzetelności: otóż występuje ono także wśród „ludzi etosu” – obrał sobie na temat pracy postać Milana Kundery. W poszukiwaniu literatury dotarł do francuskojęzycznego artykułu kanadyjskiej bohemistki Ewy Legrand i poprosił o jego przetłumaczenie koleżankę romanistkę. Nie byłoby w tym nic niestosownego, gdyby nie umieścił całego tłumaczenia w swoim doktoracie, nie zająknąwszy się nawet o źródle, skutecznie je konspirując, podobnie jak nazwisko tłumaczki. Doktorat trafił do wydawnictwa, a stamtąd do księgarń, gdzie został wypatrzony i natychmiast kupiony przez polskiego przyjaciela pani Legrand. Następnie w charakterze prezentu pofrunął za ocean. Któryż badacz nie ucieszyłby się z nowego opracowania dotyczącego swoich zainteresowań? Na nieszczęście polskiego doktora obdarowana znała język rozprawy i rozpoznała w dziele swój własny, przetłumaczony artykuł. Plagiator po ujawnieniu sprawy wyraził żal, że pracę opublikował, bo gdyby tego nie zrobił, to „by się nie wydało”.
Prof. Grzegorz Jemielita z Politechniki Warszawskiej opowiedział ze swadą o plagiacie rozprawy habilitacyjnej, której był recenzentem. Ponieważ do swojego zadania podszedł jak zwykle rzetelnie – a zdarzało już mu się przez to usłyszeć wyrzut: „Jak pan mógł napisać recenzję negatywną, skoro wziął pan za to pieniądze?” – pracę dokładnie przeanalizował i odkrył cały katalog plagiatorskich sztuczek, których nie omieszkał przedstawić na konferencji w formie „poradnika dyplomanta”. Znalazło się tam i tłumaczenie rysunków z prac zagranicznych, i kopiowanie bogatej bibliografii, z której faktycznie wykorzystało się w pracy połowę i przerzucanie osi wartości wykresów, co daje na pierwszy rzut oka inny obraz tych samych współrzędnych. Trzeba więc przyznać, że prodziekan Andrzej M. (sprawa nie znalazła jeszcze finału) zadał sobie więcej trudu, niż jego koledzy spod znaku „kopiuj-wklej”. Proces recenzowania przeistoczył się w śledztwo. Prof. Jemielita dotarł nawet do egzemplarza książki, w której przepisane fragmenty prodziekan zaznaczył sobie wcześniej ołówkiem. O swoich odkryciach powiadomił dziekana i komisję, jednak ta nie wstrzymała kolokwium habilitacyjnego. Prof. Jemielita zwrócił się więc do „wyższej instancji” – rektora Jakuba Siemki oraz Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów sugerując, że pozostali recenzenci nie zauważyli, bądź nie chcieli zauważyć, jawnej nierzetelności. Srodze się tym naraził kolegom, którzy poczuli się obrażeni i natychmiast poskarżyli się komisji dyscyplinarnej. W międzyczasie otrzymał również pismo od wynajętych przez prodziekana adwokatów, którzy zagrozili profesorowi sporymi kosztami, jeśli nie odstąpi od szkalowania ich klienta. Od całej sprawy minęły już trzy lata. „I co? I nic!”. Prof. Jemielita podsumował swój „poradnik” dwoma wskazówkami: „szanujcie plagiatorów, będziecie spać spokojnie” oraz „oni mają adwokatów”.
„Paragraf odwrócony do góry nogami, to wciąż paragraf” – czyli bezwzględność prawa
Przy okazji niemal każdego wypadku rzucała się w oczy nierówność poszkodowanych w konfrontacji z prawnikami. Brak radzenia sobie z machiną przepisów nie wynika z czyichś niedostatków w wykształceniu czy obyciu, a jedynie z naturalnej u nieprawnika niewiedzy. Wykorzystują to „specjaliści”, którym gra kruczkami prawnymi i błędami formalnymi zapewnia codzienny chleb. Przestroga prof. Jemielity, choć podana z przymrużeniem oka, pojawiła się nie bez powodu, choć akurat on sam przyłapał adwokatów na błędzie – w korespondencji posłużyli się adresem domowym, w posiadanie którego weszli wbrew ustawie o ochronie danych osobowych. – Konfrontacja z prawnikiem bywa bolesna – powiedział prof. Andrzej Adamski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Kuriozalna okazała się sprawa przedstawiona przez prof. Kazimierza Rędzińskiego z częstochowskiej Akademii im. Jana Długosza, który z powodu niedoprecyzowania prawnego prac komisji dyscyplinarnej, której przewodniczył, znalazł się w prawdziwych tarapatach. Otóż w sprawie o plagiat pracy magisterskiej komisja orzekła winę, nie dopełniła jednak obowiązku sporządzenia pisemnego dokumentu o wszczętym postępowaniu dyscyplinarnym. Na tej podstawie sąd cywilny wydał wyrok nakazujący wypłacić plagiatorowi odszkodowanie, obciążając dość znaczną kwotą nie uczelnię, jako instytucję, na rzecz której pracowała komisja, ale jej poszczególnych członków, a to dlatego, że w żadnym statucie i dokumencie nie została ona formalnie ujęta jako część uczelnianej struktury. Członkowie komisji zostali więc potraktowani jak samozwańcza szajka prześladowców, która uwzięła się na magistranta i postawiła sobie za cel złamać mu karierę, prawdopodobnie z nudów.
Prowadząca jedną z sesji prof. Grażyna Skąpska (z pierwszego wykształcenia prawnik), przewodnicząca komisji dyscyplinarnej na Uniwersytecie Jagiellońskim, zwróciła uwagę na niską świadomość prawną społeczeństwa, funkcjonującego przecież w cywilizacji zachodniej i z racji tego mającego niejako obowiązek orientowania się w podstawach obowiązujących uregulowań. Prof. Jan Woleński, również prawnik, przewodniczący Komitetu Etyki PAN, na innej sesji pouczył z kolei dziennikarzy, niezorientowanych w tym, czego od sądu mogą żądać, a o co nie mają prawa pytać (w tym np. dlaczego złagodzono wnioskowaną karę).
Ale czyż nie miał racji nieobecny na konferencji były rektor PG prof. Janusz Rachoń, który w jednym ze swoich przemówień inauguracyjnych skarżył się na żenująco niski poziom wiedzy z historii techniki? W kulturalnym towarzystwie nieznajomość prac np. Salvadora Dalego jest czymś wstydliwym, ale już prac Johna Bardeena, wynalazcy tranzystora, a więc ojca całej elektroniki, nikogo nie wprawia w zakłopotanie. Ot, każdy może wykazać niezbędność wiedzy z zakresu swojej dziedziny, przy czym nikt nie jest w stanie orientować się we wszystkim. – Drzwi biur prawnych, działających przy każdej uczelni, powinny stać otworem nie tylko przed władzami, ale także komisjami dyscyplinarnymi – zauważył jeden z uczestników. Niedobrze się bowiem dzieje, skoro umieszczenie podpisu w nieodpowiednim miejscu na dokumencie okazuje się bardziej dla społeczeństwa szkodliwe, niż kradzież pracy naukowej.
To się nadaje do gazety!
Gdzie miałyby trafić oburzające czyny plagiatorskie, jeśli nie na łamy prasy? Czwarta władza wydaje się rozprawiać z nierzetelnością naukową skuteczniej niż komisje i sądy, publicznie piętnując sprawców. Największy pogromca plagiatu, wzmiankowany już Marek Wroński, przytoczył ciekawy przykład determinacji, z jaką pewien plagiator opisany w gazecie, a potem uwieczniony przez najpotężniejsze medium – Internet, walczył o swoje dobre imię. Prof. Sowa (niniejszym znów zaistniał na łamach) wielokrotnie żądał od red. Wrońskiego, aby ten wycofał z sieci archiwalne numery FA, gdzie opisany był jego plagiat. Do nieugiętego redaktora w miłym okresie świątecznym, kiedy „wszyscy wszystkim ślą życzenia”, przyszedł w końcu odręcznie pisany list, w którym żona prof. Sowy zawiadamiała go o śmierci męża, dołączywszy prośbę o wycofanie rzeczonych archiwaliów oraz… wycięty z lokalnej gazety nekrolog. Los chciał, że wkrótce po świętach red. Wroński spotkał rektora macierzystej uczelni prof. Sowy i złożył mu kondolencje, na co w odpowiedzi usłyszał, że rozmówca przed chwilą uciął sobie z nieboszczykiem pogawędkę. Dokładne oględziny nekrologu (którego załączenie do listu zresztą również świadczy o potędze prasy – kto by uwierzył w gołe słowo wdowy!) wykazały, że dotyczy kogoś zmarłego przed laty, prawdopodobnie imiennika, może członka rodziny plagiatora.
Kto wie, jak z kolei potoczyłaby się sprawa niemądrego postępku innej osoby – Aldony Kameli–Sowińskiej, gdyby nie wielki, wytłuszczony tytuł na pierwszej stronie poznańskiej „Gazety Wyborczej”, donoszący o popełnieniu przez nią plagiatu i to z portalu dla gimnazjalistów? Red. Piotr Żytnicki, który stoi nie tylko za ukaraniem rektor Kameli-Sowińskiej, ale też innego poznańskiego plagiatora, prof. Janusza Golińskiego, który przepisał pracę doktorską dr Agnieszki Raubo z UAM, zwrócił uwagę na ważny aspekt pracy dziennikarza – wsparcie i empatię okazane ofierze nierzetelności, często pozbawionej już nadziei na sprawiedliwy finał historii.
W „sesji rektorskiej” prof. Piotr Wieczorek, prorektor Uniwersytetu Opolskiego, dał wyraz opinii nieco kontrującej niemal jednogłośnie podczas konferencji formułowaną skargę na profesora wykorzystującego swoją pozycję. Przypomniał, że nagminnie ma miejsce sytuacja, kiedy to student korzysta z dorobku i wiedzy swojego promotora, poczynając już od samej propozycji tematu pracy magisterskiej. Często na efekt końcowy magisterium składa się 80 proc. poprawek promotora (który traktuje pomoc wychowankowi jako swoją rolę i obowiązek), a jednak student broni taką pracę i odchodzi z uczelni z tytułem zawodowym, nie odczuwając najmniejszego dyskomfortu.
„Nierzetelność jest funkcją masowości”, czyli bezwzględność statystyki
Podczas konferencji próbowano odpowiedzieć na pytanie, skąd bierze się zjawisko nierzetelności. Wiele powiedziano o zajętych recenzentach, których „moc przerobowa” jest przecież ograniczona i nie są oni w stanie dokładnie przyjrzeć się recenzowanym pracom (dr Bogusław Palczyński z Akademii Medycznej we Wrocławiu). Mówiono o „zepsuciu młodzieży”, która przychodzi na uczelnie bez wpojonych zasad („musimy nadrabiać zaległości domu rodzinnego i szkoły”, zauważył prof. Marek Ziętek z Akademii Medycznej we Wrocławiu). Wspomniano o degradacji etyki we wszystkich dziedzinach życia (prof. Agata Zagórowska z Politechniki Opolskiej), choć oczywiście nierzetelność naukowa jest zjawiskiem tak starym, jak stara jest nauka. Swoje uwagi raz po raz wnosił też ujmujący „Barbarzyńca w Pałacu Nauki”, czyli prof. Wacław Petryński, który m.in. zauważył, że obecnie stopnie i tytuły nie są skutkiem, a celem działalności naukowej.
Jednak chyba najlepiej zdiagnozował sprawę prof. Woleński, którego wystąpienie zamknęło konferencję. Nierzetelność jest funkcją masowości – powiedział. W Polsce jest 100 tysięcy naukowców, a to populacja, którą rządzą prawa statystki i muszą znaleźć się w tej grupie także ludzie nieuczciwi.
Niby wiadomo, że naukowcy to też ludzie, ale jednak chciałoby się wierzyć, że ta stutysięczna populacja to elita, w niestatystycznych stu procentach. I choć „Barbarzyńca” powiedział, że roztrwoniony został kapitał zaufania, na jakie zapracowali poprzednicy, to może jednak jeszcze nie jest tak źle, może walka z nierzetelnością będzie owocować i uda się uratować prestiż polskiego badacza. W liście do uczestników konferencji prof. Jerzy Skubis, rektor Politechniki Opolskiej przypomniał, że zawód profesora wciąż cieszy się w społeczeństwie najwyższym szacunkiem – według ostatnich badań, miejmy nadzieję, że rzetelnych.
Sprostowanie
W numerze 2/2012 „Forum Akademickiego” na stronach 40-41 ukazał się artykuł Lucyny Sterniuk-Gronek Kopiuj – wklej – wstydź się! W tym artykule znalazły się nieścisłości, niezgodne z faktami, w przedstawianiu mojej wypowiedzi na konferencji. W wyniku tych nieścisłości mogą mnie spotkać przykrości ze strony władz Wydziału IL PW, jak też autora habilitacji Andrzeja M.
Oto te nieścisłości:
1. W drugiej kolumnie na str. 40 czytamy: „Prof. Grzegorz Jemielita ... rozprawy habilitacyjnej, której był recenzentem” (moje wyróżnienie).
Jest to zdanie błędne. Nie byłem recenzentem tej pracy habilitacyjnej! Byłem członkiem Rady Wydziału.
2. Kolejne zdanie „Ponieważ ... skoro wziął pan za to pieniądze?” – może zmylić Czytelnika. Może on sądzić, że dotyczy to pracy p. Andrzeja M. Tak jednak nie było.
Takie zdanie usłyszałem od innego autora habilitacji po napisaniu negatywnej recenzji wydawniczej.
3. Następne zdanie: „Prof. Jemielita dotarł nawet do egzemplarza książki, w której przepisane fragmenty prodziekan zaznaczył sobie wcześniej ołówkiem”.
Nie powiedziałem, że prodziekan to zrobił (pisząc pracę habilitacyjną nie był prodziekanem), bo mógł to zrobić każdy (student, asystent itp), tylko stwierdziłem, że w pracy habilitacyjnej znajdują się (nie wszystkie) przepisane fragmenty zaznaczone ołówkiem w tej książce.
4. Dalej czytamy: „Prof. Jemielita zwrócił się do «wyższej instancji» – rektora Jakuba Siemki oraz Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów sugerując, że pozostali recenzenci nie zauważyli, bądź nie chcieli zauważyć, jawnej nierzetelności”.
W tym zdaniu są aż dwie nieścisłości.
Prawdziwe zdanie winno brzmieć następująco: „Prof. Jemielita zwrócił się do «wyższej instancji» – rektora Politechniki Warszawskiej oraz do prof. Jakuba Siemki z Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, przedstawiając dokumentację plagiatu. „Na kolokwium habilitacyjnym prof. Jemielita powiedział, że recenzenci nie zauważyli, bądź nie chcieli zauważyć plagiatu”. Bo ja takie zdanie wypowiedziałem w czasie kolokwium na zamkniętym posiedzeniu RW.
Grzegorz Jemielita
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.