Jeszcze o angielszczyźnie

Leszek Szaruga

Moi rodzice swobodnie porozumiewali się w sześciu językach (pomijając znajomość łaciny, solidną, bo w dobrych przedwojennych szkołach nabywaną) i nie bardzo potrafili zrozumieć powody, dla których przyswajanie przeze mnie obcej mowy szło opornie i przez długie lata nie przynosiło oczekiwanych efektów. A przecież rzecz nietrudno było pojąć z tego choćby powodu, iż w owych czasach brakowało mi po prostu motywacji do pobierania takich nauk, gdyż o wyjazdach zagranicznych mogłem tylko pomarzyć, zaś większość potrzebnych mi tekstów dostępna była w przyzwoitych polskich przekładach. Gdy wreszcie zacząłem mówić, z czasem też i pisać – choć nieskładnie – po niemiecku, matka uświadomiła mi, iż nigdy nie opanuję tego języka w sposób wystarczający, by móc przeniknąć jego ducha i wyjaśniała, że poza zasięgiem pozostanie zawsze sfera doświadczenia z dzieciństwa, co dla niej, która od początku żyłą dwujęzycznie, było oczywistością. I jakkolwiek by na to nie spojrzeć, nie ulega wątpliwości, że w pełni wyrażać swe doświadczenia i refleksje muszę wyłącznie w polszczyźnie, choć przyznam, że dwa razy zdarzyło mi się napisać wiersze po niemiecku, co prawda mam kłopoty z ich przekładem na język ojczysty. Wiem wszakże doskonale, że w swej dziedzinie naukowej, jaką jest szeroko pojmowane literaturoznawstwo, nie będę mógł nigdy wypowiedzieć się w niemczyźnie tak precyzyjnie i swobodnie, jak po polsku.

Większość spośród moich rówieśników porozumiewa się w obcych językach z pewnym trudem, na ogół nie bezpośrednio, lecz dokonując przekładu z polskiego. Króluje, rzecz jasna, angielski, dla powodów, których dzisiaj nikomu wyjaśniać nie trzeba, zaś przyczyny tego stanu rzeczy są również powszechnie wiadome. Cóż, jest angielski współczesną lingua franca, buntować się przeciw temu nie ma sensu, nie ma wszakże powodów, dla których należałoby w polskim dyskursie naukowym premiować ten właśnie język jako powszechnie obowiązujący, choć skądinąd wiadomo, że właśnie w nim dotrzeć można do szerszej światowej publiczności. Niemniej jeśli w niektórych dziedzinach nie jest to całkowicie niemożliwe, to przynajmniej prowadzić może do przeraźliwych uproszczeń. Gdy bowiem analizuję poezję dostępnej na całym świecie laureatki nagrody Nobla Wisławy Szymborskiej, mam do wyboru przynajmniej dwie możliwości: dokonywanie własnych jej przekładów bądź odwoływanie się do tłumaczeń już istniejących. By tłumaczyć wiersze na angielski, trzeba czuć ten język jak własny, co raczej rzadko się zdarza. Tłumaczenie filologiczne wiersz zabije i analizować będę tekst, a nie utwór literacki wysokiej wartości. Z kolei tłumaczenie dokonane przez kogoś innego, o czym się wielokrotnie przekonywałem, bywa zawodne. I co? No – klops. Pozostaje polszczyzna jako wyjście najlepsze (choć, oczywiście, nie jedyne: w końcu Jan Kott analizował pisarzy antycznych nie znając greki… i odnosił sukcesy).

Ma więc rację prof. Andrzej Werner, gdy w artykule Kto mądry jest, kto głupi w „Gazecie Wyborczej” pisze: „Leszek Kołakowski znał, jak wiadomo, wszystkie języki świata, a zapewne jeszcze kilka innych. Międzynarodową sławę uzyskał jednak już wtedy, kiedy pisał tylko po polsku. Chciałbym jednak zadać odwrotne pytanie: co by się działo tu, w kraju, gdyby od początku pisał i mówił po angielsku? Gdyby jeszcze myślał po angielsku, to by zapewne nie napisał tego, co napisał. Miałby trudniejszy dostęp do umysłów rodaków, a bez tego dostępu stan umysłów, nie tylko ówczesnych młodych pokoleń, wyglądałby zapewne inaczej. To już się przekłada nie tylko na stan humanistyki, ale i na losy Polski, a pośrednio i na mapę świata. Im więcej nazwisk dodamy do Leszka Kołakowskiego, a jest w czym wybierać, tym bardziej prawidłowe będzie to rozumowanie”. Tyle tylko, że Leszek Kołakowski – oraz wielu innych, których ma na myśli Werner – raczej nie zajmował się ściganiem w osobnej dziedzinie aktywności naukowej, jaką stało się zbieranie punktów za publikowane po angielsku artykuły w czasopismach „listy filadelfijskiej”. Zajmował się natomiast pisaniem, głównie po polsku.

Można zasadnie domniemywać, że język polski zostanie prędzej czy później przez historię wycofany spośród żywych, podobnie jak to się działo z wieloma innymi językami. Gdyby ktoś dwa tysiące lat temu powiedział Owidiuszowi bądź Horacemu, że piszą w martwym języku, uznaliby go za niespełna rozumu. Jakże bowiem może zniknąć język imperialnej potęgi? Zniknął jednak. Być może zniknie i angielski lub zmieni się tak, iż obecna angielszczyzna stanie się z trudem czytelna, podobnie jak dla dzisiejszych uczniów teksty Szekspira. Ale utwory Owidiusza, Horacego i Szekspira wciąż przecież oddziałują, są obecne w naszej kulturze dlatego właśnie, że pisane były w ojczystych językach autorów. Najwybitniejszy poeta języka niemieckiego przed Goethem, Walter von der Vogelweide, czytany jest dziś nie w oryginale, lecz w przekładach na współczesną niemczyznę. Ale jest czytany i obecny. Nie zmuszajmy więc naszych humanistów do pisania po angielsku, gdyż zapewne pisać będą wówczas co innego, niż to, co by napisali po polsku – zapewne będą to teksty wybitne, ale jednak inne i obudowane innymi niż polski kontekstami. Natomiast można się spodziewać, że ważny dla innych tekst napisany po polsku nie przepadnie, zostanie przetłumaczony i nie autor będzie zabiegał o publikację w renomowanym piśmie anglojęzycznym, lecz redakcja tego pisma zabiegać będzie o prawo publikacji jego rozprawy. Sądzę, że to lepszy lek na polskie kompleksy niż ten, który proponują twórcy naszego systemu ocen.