Szkoda docenta!

Andrzej Malinowski

Przy naprawianiu systemu awansu naukowego popełniono w ostatnich dziesięcioleciach sporo błędów. Eksperci MEN, politycy, w pewnej liczbie profesorowie woleli zamiast dyskusji środowiska akademickiego działać przez „znawców-ekspertów”. Były to działania szybkie i sprawne, choć niekoniecznie korzystne. Jestem przekonany, że cały system oparty na licznych komisjach, radach, rzeczoznawcach jest tylko namiastką demokracji i samorządności akademickiej. Jest to system korzeniami i tradycją związany z PRL. Medialni „profesorowie” biorą pieniądze i źle doradzają władzy, przeciętny obywatel jest zdezorientowany.

Przed laty docentura coś znaczyła. W medycynie profesor był uważany za tego od teorii, ale tymi od praktyki w lecznictwie byli docenci i z nimi trzeba było mówić o terapii. Docentury od okresu międzywojennego wiązały się z habilitacją, ale w PRL-u bywało różnie. Złą sławą cieszyli się np. docenci marcowi. Można było poprzez docenturę bez habilitacji dojść do tytułów profesorskich. Droga od czeladnika–adiunkta do mistrza–profesora wiodła przeto tak przez habilitację, jak i obok niej. Ujednolicenie tej drogi było zatem słuszne. Należało obok habilitacji przywrócić stanowisko docenta, niekoniecznie habilitowanego.

Docent praktyk

Czy we wszystkich naukach potrzebni są docenci? Zapewne mniej w naukach humanistycznych, na filologiach, tam, gdzie naukę można uprawiać w cieniu gabinetów i bibliotek. Ale i tam są naukowcy idący w kierunku teorii lub w kierunku archiwizacji i porządkowania wiedzy.

W naukach biologicznych, medycznych, w teorii i praktyce kultury fizycznej profesury nie były tak częste, jak docentury. Profesor był kimś nadzwyczajnym, w zakresie wiedzy teoretycznej, w wytyczaniu horyzontów nauki. Dziś wiele tej nadzwyczajności mistrza „pierwszej kategorii” utracili profesorowie, a to dzięki temu, że są też mistrzowie o tej nazwie, ale rangi uczelnianej i to oni „ograbili” nas z docentów. Wybitni praktycy mogą pretendować do profesury, choć chcielibyśmy widzieć głównie w profesorach teoretyków.

Osobami zaangażowanymi w różne problemy katedr i zakładów byli docenci. Oni znali sporo szczegółów, angażowali się w badania terenowe, w archiwizacje danych naukowych, które dawały podstawę profesorom do syntez i uogólnień. Zespoły dydaktyczne bogate były w wiedzę praktyczną docentów, w ich zaangażowanie w prace administracyjne, których często prawdziwi teoretycy nie lubili. W instytutach resortowych istniały stanowiska docentów, którzy mieli dorobek np. w standaryzacji obuwia, konfekcji, w ergonomii, w ochronie zdrowia czy ochronie pracy. Przy konsultacjach naukowych z uczelniami w instytutach prowadzono m.in. badania stóp ludności Polski, badania na potrzeby wzornictwa przemysłowego, produkcji konfekcji, obuwia czy w dostosowaniu środowiska pracy do człowieka. Sądzę, że liczni praktycy w zakresie sportu i wychowania fizycznego swój dorobek rzadziej winni lokować w naukach teoretycznych o człowieku, lecz powinni uzyskiwać docentury na podstawie opracowań podstaw czy metod nauczania danego sportu. Dobre ekspertyzy też mają swoją rangę jako osiągnięcia zastosowań nauki. Znany poznański anatom prof. Stefan Różycki był autorem niespełna 20 prac badawczych i dwóch podręczników. Jego uczniami było wielu wybitnych polskich anatomów, którzy może u niego przygotowywali do druku jedną czy dwie publikacje, bo cały ich żywot naukowy polegał na mozolnym wykonywaniu preparatów, których, jak sądzę, dziś nie podjąłby się żaden młody człowiek. Preparatów tych już nie ma, pracy tej nikt już nie ceni. Jego uczennica, docent M., była zawsze prawą ręką kierowników Katedry Anatomii. Nie chciała przejść na AWF na stanowisko profesora, była zawsze docentem. Iluż takich docentów poznałem wśród biologów – botaników i zoologów, którzy prowadzili badania terenowe, znali się dobrze na florze i faunie, umieli preparować, zakładać zielniki, dbać o stan dydaktyki.

Powrót do docentury?

Nie wszyscy mogą służyć teorii poprzez wizje badawcze. W nauce ważna jest empiria – dobrze opracowane, zgromadzone materiały i wiedza o nich. Docenci służyli często empirii, pracom naukowo-dydaktycznym, służyli dobrze wiedzą stosowaną. Ważną rolę osób inspirujących studentów, praktyków czy leczących się pełnili docenci. Dlatego trudno mi się rozstawać z tym stanowiskiem.

Nie przyjęły się obce nam duchem stanowiska wykładowcy i starszego wykładowcy. W muzeach niejako odpowiednikami docentów są kustosze. Podział uczonych ról, to nie tylko specyfika pracowników naukowo-dydaktycznych, ale również świata artystycznego. Twórcy prozy, poezji – pisarze, muzyki – kompozytorzy nie zawsze są, czy byli, odtwórcami swych dzieł. Uznanie mają tam również odtwórcy ich dzieł, aktorzy, muzycy. W codziennej praktyce też mamy np. w wojsku dowódców i szefów oddziałów, w harcerstwie drużynowych i przybocznych. Takimi przybocznymi w wielu jednostkach naukowo-dydaktycznych byli docenci.

Obecnie funkcjonują w Polsce państwowe wyższe szkoły zawodowe, zwolnione z obowiązku pracy naukowej. Również w licznych prywatnych uczelniach wyższych dziekanami są często doktorzy. Sądzę, że w tych szkołach zawodowych, jak i w prywatnych, kadra wykładowców powinna w znacznym stopniu opierać się na stanowisku docenta. Docentura jest czytelna w licznych krajach Europy Środkowej. Może zatem warto jeszcze wrócić do tego stanowiska, wskazując na to, jakie winny temu służyć procedury i uprawnienia.

Sądzę, że w całym problemie pozbycia się docentury zabrakło wsłuchania się w opinie zwolenników i przeciwników tego stanowiska. Czy wobec pomysłów idących „z góry” nadal mamy biernie stosować to, co chce władza? Czy w duchu demokracji dopuści się nas do głosu, do dyskusji, do współdecydowania? Liczę więc na podjęcie tematu, na krytykę mego stanowiska w sprawie docentury, bo po prostu sprawy tej nie można ot tak sobie, decyzją resortu, zamknąć.

Prof. dr hab. Andrzej Malinowski, antropolog, pracownik Instytutu Antropologii
UAM w Poznaniu.