Studia doktoranckie

Marek Misiak

Sam zamierzałem iść na studia doktoranckie i – choć życie ułożyło się inaczej – tematyka ta jest mi bliska. Dlatego postanowiłem spytać doktorantów – a znam ich wielu, z różnych uczelni i kierunków – jak oceniają swoją sytuację i jaka jest pozycja i szanse doktoranta we współczesnym polskim szkolnictwie wyższym. O doktorantach stało się jakiś czas temu głośno z powodu strajków, jakie w kilku miastach zorganizowali w proteście przeciw wpychającym ich w biedę stypendiom. Protestujących nie było wielu, a oddziaływanie ich wystąpienia – niewielkie. Symptomatyczne były natomiast wypowiedzi znajomych studiujących jeszcze na studiach magisterskich: „I właśnie dlatego nie idę na doktorat. Żeby go robić w tym kraju, trzeba być bogatym z domu albo mieszkać z rodzicami”. Wskazuje to jednak na fakt, że studia doktoranckie postrzegane są głównie przez pryzmat możliwości finansowych doktorantów. To ważne – samą nauką się nie wyżyje, przydałoby się jeszcze włożyć coś do garnka (a niektórzy to i rodzinę chcieliby założyć, burżuje). W moim przekonaniu jest to tylko pochodna bardziej zasadniczego problemu. Jak definiujemy studia doktoranckie? Czy jako studia III stopnia czy formę zatrudnienia na uczelni?

W domyśle nauka

Obecnie doktoranci są w dość dziwnej sytuacji mówi Krzysztof, doktorant na Politechnice Wrocławskiej. − Z jednej strony są studentami (trzeciego stopnia), z drugiej prowadzą zajęcia dydaktyczne, tak jak pracownicy. Według mnie studenci doktoranccy powinni być zwolnieni z obowiązku prowadzenia zajęć dydaktycznych. Powinni mieć za to możliwość dodatkowego zatrudnienia, które obejmowałoby prowadzenie zajęć i/lub dodatkową pracę naukową na rzecz ośrodka badawczego, w którym pracują (obecnie możliwość zatrudnienia doktoranta na etacie jest dość ograniczona). Wiązałoby się to z dodatkowym zarobkiem, więc na pewno wielu by się na to zdecydowało. Poza tym doktoranci sami decydowaliby się na prowadzenie konkretnych zajęć, co wpłynęłoby pozytywnie na jakość nauczania studentów. Fakt, że studia doktoranckie są studiami III stopnia, uważam za pozytywny – w porównaniu ze studiami II stopnia trzeba zaliczać niewiele przedmiotów i nie stanowi to problemu. Natomiast dzięki możliwości wyboru kursów, na które chce się uczęszczać, można dokształcić się z dziedzin, których nie mieliśmy na studiach, ale mogą się nam przydać podczas doktoratu. Poza tym na studiach doktoranckich realizuje się nie tylko kursy kierunkowe, ale także zupełnie odbiegające od dziedziny, którą się zajmuję i przez to poszerzające horyzonty – wskazuje Krzysztof. W jego opinii zwraca uwagę to, że wskazuje na konieczność poszerzenia możliwości zatrudnienia doktorantów – ale zatrudnienia przy pracy naukowej, nie zaś po prostu możliwości szukania przez doktorantów pracy na wolnym rynku. Ułatwiałoby to też zatrudnienie danego doktoranta już na etacie po obronie dysertacji.

Praktycznie wszyscy indagowani przeze mnie studenci III stopnia (nie tylko ci cytowani w artykule) wskazują na to, że podjęcie przez nich tych studiów związane jest z pragnieniem pracy naukowo-dydaktycznej na uczelni. Jednomyślnie zwracają uwagę, że powiązanie to jest przez uczelnie zbyt słabo widziane. – Powinno się zaostrzyć radykalnie kryteria przyjęcia na studia – uważa Ewelina Moroń, doktorantka na polonistyce Uniwersytetu Wrocławskiego. – Chodzi o to, by te cztery lata były czasem samorozwoju ukierunkowanego na przyszłe zatrudnienie − ergo: by po skończeniu studiów czekał etat na uczelni. Lub potrzeba zmienić nastawienie pracodawców. Jeżeli ktoś zrobił doktorat, to nie znaczy, że będzie się od razu wywyższał – podkreśla Ewelina.

Zdaniem moich rozmówców podejmowanie studiów doktoranckich jest po prostu mało opłacalne w sytuacji, gdy nie ma jasnej perspektywy zatrudnienia. Nie chodzi o żadne gwarancje, ale o to, by uczelnie traktowały doktorantów jako potencjalnych pracowników, a nie tylko specyficznych studentów, którzy pomagają w dydaktyce. Rzecz jasna, wielu promotorów jasno daje swoim doktorantom do zrozumienia, że widzą w nich swoich przyszłych współpracowników, ale chodzi o rozwiązanie bardziej systemowe. Jeśli w wieku 27–28 lat po obronie dysertacji młody człowiek ma się nagle dowiadywać, że musi planować swoje życie zupełnie od nowa, to biedowanie przez cztery lata doktoratu nie jest atrakcyjną perspektywą. Jeśli zaś uczelnia uznaje doktorantów po prostu za studentów III stopnia, to dlaczego zabraniać im pracy na etacie? Skoro samemu się etatu nie daje, to czemu nie miałby dać go ktoś inny – poza uczelnią, jeśli uczelnia nie jest w stanie. Uczelnie replikują wtedy, że dają doktorantowi pieniądze, a więc wymagają lojalności i poświęcania czasu. Tylko czy 1000–1200 zł to pieniądze, czy jałmużna? Marną pociechą jest, że zgodnie z poprawką do ustawy o zmianie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym , ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz o zmianie niektórych innych ustaw z dnia 3 marca 2011 roku Senat przyjął poprawkę przyznającą od 1 stycznia 2012 r. zniżkę 51 proc. na przejazdy środkami publicznego transportu zbiorowego – kolejowego i autobusowego dla doktorantów. Wielu doktorantów musi odbywać ze swoimi partnerami życiowymi trudne rozmowy na nieśmiertelny temat: „OK, chcesz się realizować, ale z czego będziemy żyli?”. I po raz kolejny władze państwowe i uczelnie mogą stwierdzić, że to nie ich sprawa. Ale czy chęć pracy naukowej musi w Polsce zmuszać do takich wyborów – rodzina czy doktorat? Nie demonizuję – tak się dzieje. Sam to nie raz widziałem.

Po ciemnej stronie

Zdarza się też argument, że czas spędzony na pisaniu doktoratu nigdy nie jest stracony – dr przed nazwiskiem ma ponoć automatycznie zwiększać szanse na rynku pracy. Jak się okazuje, nie zawsze tak jest. − Sytuacja osób po studiach humanistycznych na rynku pracy jest nieciekawa, a doktorat jeszcze ją komplikuje – opowiada Ewelina Moroń. Przekonałam się już o tym przy aplikowaniu na jakiś płatny staż – ogłoszenie nie precyzowało, czy szukają studentów, czy absolwentów. Wysłałam zgłoszenie i dostałam odpowiedź, że jestem... przekwalifikowana – uśmiecha się kwaśno Ewelina.

Często padają w takiej sytuacji repliki, że doktoranci nie muszą wcale żyć ubogo. Mogą szukać sobie grantów – są w nich przecież środki również na wynagrodzenie dla młodego badacza, nierzadko sięgające 2500 zł. Tak, są takie granty, jednak w Polsce dostępne tylko dla garstki doktorantów. Po pierwsze, grantów tych nie jest bowiem wiele (na Zachodzie zapewne więcej). Po drugie, dotyczą one głównie nauk ścisłych i inżynierskich (i to nie wszystkich). Inne dziedziny muszą obejść się smakiem (głównie suchego chleba), zwłaszcza humanistyka. Moja bliska znajoma, studentka V roku historii, szuka obecnie możliwości takich grantów. Z jej ocen wynika, że np. biolog lub biotechnolog ma cztero-pięciokrotnie większe szanse na finansowe wsparcie niż historyk. Biotechnologowi doktorat może się więc opłacać – wyprowadzi się z domu, założy rodzinę, może nawet pojedzie gdzieś na wakacje. A historykowi zostanie chleb, ewentualnie z masłem.

Co doktoranci zmieniliby (oprócz wysokości stypendium) w swojej sytuacji? − Chociaż w dużym stopniu doktoranci mają swobodę w pracy naukowej, to jednak mają też pewne obowiązki, które nie do końca zależą od nich – wskazuje Krzysztof. − Dotyczy to chociażby prowadzenia zajęć. Każdy doktorant ma obowiązek wyrobienia określonej liczby godzin prowadzonych zajęć dydaktycznych w ciągu roku. Nie mam nic przeciwko prowadzeniu zajęć ze studentami (to nawet jest ciekawe), ale ten sztywny nakaz powoduje, że często doktoranci dostają do prowadzenia przedmioty, o których nie mają pojęcia. W naturalny sposób jest to przeszkodą dla wysokiego poziomu nauczania takiego przedmiotu. Poza tym doktorant poświęca swój czas, by się najpierw samemu nauczyć przedmiotu, którego później ma nauczać – mówi Krzysztof.

− W ostatecznym rozrachunku nie jest ciekawie – mówi Ewelina Moroń. – Skoro inwestuję wiele czasu w rzeczy, które teraz są niezbędne do utrzymania stypendium i zdobywania grantów (konferencje, artykuły, dydaktyka), a które na rynku pracy będą zbędne, bo i tak nie zatrudnią nikogo na uczelni; nie mogę podjąć pracy na etat (musiałabym zrezygnować ze stypendium doktoranckiego) albo mogę pracować i pisać doktorat, ale już na pewno możliwości stypendialne są poza moim zasięgiem – deklaruje Ewelina.

Dlaczego więc „poszli na doktorat”? Dla idei. − Przede wszystkim robię to, co lubię i co jest moją pasją – mówi Krzysztof. − Czuję, że w ten sposób się rozwijam. Doktorat daje też dużą swobodę. Z jednej strony dotyczy to samej pracy naukowej, której przebieg i kierunek zależą przede wszystkim ode mnie. Z drugiej – sam dysponuję moim czasem pracy, co jest bardzo wygodne – uśmiecha się Krzysztof.

Do czego jest mi potrzebny doktorat? – unosi brwi Ewelina. – Smutna sprawa, ale prawdziwa. Poglądy, które propaguję, są w Polsce nie do obronienia bez dyplomu. Zajmuję się badaniami nad polskim językiem migowym (PJM). Mówiąc, że głusi to mniejszość językowo-kulturowa, a nie niepełnosprawni, już nieraz musiałam podpierać się kapitałem symbolicznym, jakim jest magisterka i doktorat. Inaczej nikt by mnie nie słuchał ani nie brał poważnie. Na doktoracie mam poczucie, że się rozwijam. Mam możliwość uczenia studentów, a kocham to robić. Mam też czas na podszlifowanie języków. Jest też ciemna strona mocy − wraz ze studiami dostałam: mniejszą (żadną) zdolność kredytową, zarzuty, że nic nie robię i mąż musi mnie utrzymywać, a przede wszystkim niepewność, co po studiach – wzdycha.

Tak, są tacy ludzie wśród nas. Jeszcze. Jeśli władze (państwowe i uczelniane) nie zaczną o nich dbać, takich idealistów może wśród nas zabraknąć. A wtedy polska nauka będzie w prawdziwych tarapatach. ☐