Pyszne nóżki

Henryk Hollender

Mamy już dojrzałe życie naukowe i najwybitniejsi są siłą rzeczy najbardziej zajęci. Ich społeczna użyteczność zmierza tym samym asymptotycznie ku zeru. Jeśli odbywa się spotkanie, w czasie którego ma dojść do jakiejś pracy zespołowej, no to oni są dla tej pracy straceni, bo przychodzą tylko na własny referat. Pod koniec sesji nie ma najważniejszych osób, które teraz właśnie trzeba by o coś zapytać. Nie ma opinii, podsumowania, rozstrzygnięcia. Przewodniczący – też niekiedy wybitny, a jakże – na ogół zajmuje się głównie tym, by nie sprawić komuś przykrości. Czy ktoś z Państwa pamięta Bogdana Suchodolskiego? Ten każdemu referentowi wyjaśniał, co od niego usłyszał, krótko i wyraziście, niejedno wystąpienie dopiero wówczas nabierało barw. Pod koniec dnia dorobek imprezy był jednoznaczny. Dziś zdarza się, że każdy wychodzi z tym, z czym przyszedł i pędzi na następne seminarium.

W rzadkich (w każdym razie w naukach społecznych) przypadkach konferencyjnej dyskusji na ogół nikt sobie nie przerywa, co jest prawdziwym szczęściem, bo mało któremu przewodniczącemu chce się prowadzić obrady. Ale jeśli takiego przewodniczącego dostaje zebranie, w czasie którego wszyscy mówią równocześnie, to właściwie obrad nie ma. Kolejni mówcy mają dla sali myśl tak istotną i tak ulotną, że muszą wypowiedzieć ją natychmiast. Czasem dają cielesne sygnały, że oczekują dopuszczenia do głosu, a czasem wcale nie. Tych nielicznych, którzy po staroświecku podnoszą rękę, przewodniczący z reguły nie zauważa. Inni bez krępacji zabierają głos, nie zważając, że ktoś jeszcze nie zakończył wypowiedzi. Temu komuś zresztą niezbyt to przeszkadza i przez dłuższą chwilę dwoje przemawia stereo. Dla pozostałych gorących głów jest to sygnałem, że im też już wolno i po chwili sala rozbrzmiewa polifonią monologów. Po chwili do wszystkich dociera, że na obrady plenarne nie ma już szans. Teraz każdy zwraca się już tylko do najbliższego sąsiada.

Taka formuła obowiązuje także na zebraniach towarzyskich i rodzinnych. Kultura toastu, który jest najprostszym, choć nie jedynym środkiem utrzymania jakiej takiej zwartości audytorium, zanika w szybkim tempie. Od licznych publicystów dowiemy się, że to przez te, panie, esemesy i fejsbuki, ale gdzie tam: to tradycyjna, hołdująca wartościom rodzina, jedyny w Polsce mainstream i źródło wzorów, bodaj pierwsza zarzuciła formułę spotkania, w czasie którego mówiący potrafią zwrócić się do całej grupy. I bywało się już na cioci imieninach, na których tutaj szur-szur, tam szur-szur, a nawet życzeń cioci nie ma komu złożyć w taki sposób, żeby do wszystkich dotarły. Pyszne nóżki, smaczniusia galaretka.

I mają te nóżki jeszcze swoje odpowiedniki w strefie piśmienności, a raczej w jej braku. Memorandum, czyli notatka służbowa, doznała prawdziwego uskrzydlenia po wkroczeniu poczty elektronicznej – prawie tak szybka jak telefon, precyzyjniejsza, mniej inwazyjna. Sam e-mail jest przecież ukształtowany na „memo”: do kogo, od kogo, sprawa, data... To nie list z tytulaturą. Ale u nas notatek służbowych przed elektronizacją prawie nie było, podobnie jak notatek z zebrania, toteż komputery niewiele tu miały do wniesienia. Memo na całym chyba świecie zamieniło się zresztą w list z tytulaturą (u nas tchnące dostojeństwem „witam”), a u nas dodatkowo ten list jest na ogół za długi. I jest rzadkością. Jeśli próbuję w ten sposób załatwić sprawę trudniejszą, nie mogę mieć pewności, że otrzymam odpowiedź. Raczej już telefon.

Zaś list tradycyjny to już w tej chwili nie tylko – co zrozumiałe – prawdziwa rzadkość, ale też rzadkość celebrująca swoje rękopiśmienne korzenie. Główny zrąb listu referuje sprawę, nad nim napisane są ręką nadawcy stosowne wykrzyknienia, zaś pod zrębem głównym – zestaw pozdrowień, również autograficzny. Nie chciałbym sprawić przykrości przyjaciołom i przełożonym, od których powszechnie takie listy dostaję, bo widzę w nich pewną staranność, a zwłaszcza próbę spersonalizowania treści, która wychodzi w tej samej postaci do wszystkich z pamięci komputera. Nie mogę jednak sam jakoś przestawić się na takie ozdobniki. Wolę personalizować w komputerze. I pytać się, ile w ogóle trzeba personalizować, jeśli list jest treściwy, uprzejmy i szczery. Wydaje mi się bowiem, że mój nadawca tymi rękopiśmiennymi dopiskami struga wielkie panisko i okropnie dywersyfikuje krąg swoich adresatów: temu przykadzi, tamtemu – lodowato, innego nagrodzi – rzecz to niesłychana – zwróceniem się do niego po imieniu. Nie bez znaczenia jest też fakt, że listy otrzymywane z zagranicy tak nie wyglądają. Chyba znowu jakiś folklor. Do nóżek szanownego dobrodzieja ściele się sługa uniżony.