Nastawienie progresywne

Leszek Szaruga

W felietonie profesor Ingi Iwasiów Aż wióry lecą , zamieszczonym na łamach „Tygodnika Powszechnego”, którego „sformatowany” kształt, powstały po zarzuceniu tradycyjnej, „płachtowej” formy, jakoś mnie irytuje (zapewne z powodu narastających we mnie tendencji konserwatywnych), znalazło się sformułowanie mówiące o „świadomości teoretycznej progresywnie nastawionych polskich uczonych”. W wolnym przekładzie na polski „progresywny” znaczy chyba „postępowy”, a tego określenia swego czasu nam nie żałowano, przy czym jednoznacznie dookreślano je nie tyle nawet jako synonim pojęcia „lewicowy”, co wprost „komunistyczny”. Nie sądzę, by profesor Iwasiów aż tak dalece w tym kierunku chciała się posuwać, wszakże odnoszę nieodparte wrażenie (niewykluczone, że mylne), iż w przytoczonym cytacie, zwłaszcza ze względu na kontekst całego felietonu, chodzi o skojarzenie „postępowości” z „genderowością”, feminizmem itp. Dlaczego ma to być „postępowe”, nie bardzo pojmuję, ale tego nie wykluczam.

Z drugiej strony można, rzecz jasna, pojmować „progresywne nastawienie” jako otwarcie na przemianę, nowość, wynalazczość. Wtedy, gdy chodzi o uczonych z prawdziwego zdarzenia, każdy z nich z definicji jest „postępowy”, gdyż to jest warunek minimum wszelkiej pracy naukowej, która ma nasze poznanie poszerzać, pomnażać i wzbogacać, a to zawsze oznacza nowość, czasem nawet rewolucyjność. Co do tej ostatniej, warto się przy niej na chwilę zatrzymać. Otóż termin „rewolucja” został w słusznie minionej epoce poddany dość grubo ciosanej manipulacji. Zestawiono bowiem dwa terminy, które kazano szerokiej publiczności uznawać za pokrewne. W analogii mianowicie do Rewolucji Francuskiej ukuto termin „Rewolucja Październikowa” na określenie bolszewickiego puczu w Rosji w roku 1917. W kraju tym, owszem, miała miejsce rewolucja porównywalna z francuską, ale kilka miesięcy wcześniej: w lutym tego samego roku dokonano radykalnej zmiany systemu, zaprowadzono, czy tylko próbowano zaprowadzić, porządek demokratyczny w miejsce carskiego absolutyzmu. W październiku utopiono ową rewolucję we krwi, zaś brutalny pucz komunistów nazwano rewolucją właśnie i tym terminem – poddając się lingwistycznemu szwindlowi, typowemu dla komunistycznego dyskursu – posługują się skądinąd inteligentni ludzie do dziś.

Podobnych szwindli jest więcej. Nasza lewica ze swadą lubi opowiadać o tym, jak to się przeciwstawia „faszystom”, gdy tymczasem chodzi o danie odporu czemuś, co raczej należałoby określać jako „narodowy socjalizm” czyli po prostu nazizm lub jeszcze prościej, choć już nie tak jednoznacznie negatywnie, (skrajny) nacjonalizm. Mamy z tym pewien kłopot, którego korzenie sięgają też niedawnej przeszłości. W systemie komunistycznym z reguły używano – co jest kolejnym przykładem lingwistycznego szwindlu – pojęcia „faszyzm” na określenie tego, co działo się w III Rzeszy. Rzecz w tym, iż nie faszyzm był tam punktem odniesienia, lecz właśnie „narodowy socjalizm”. NSDAP, co łatwo pojąć po przetłumaczeniu nazwy, było partią narodowosocjalistyczną (a na dokładkę „robotniczą”), a nie ugrupowaniem – jak ruch Mussoliniego, Franco czy Salazara – faszystowskim. Jednakże nie do pomyślenia było używanie tej nazwy w byłym NRD – przecież biedni uczniowie, gdyby na lekcjach dowiadywali się, że Hitler czynił narodowy socjalizm, zaś Pick, Ulbricht i Honecker z kolei socjalizm w NRD budują, dostaliby pomieszania zmysłów – stąd też i „faszyzm”, którym nadal z lubością, jakby nieświadomie kontynuując progresywne tradycje PRL, posługuje się nasza dzisiejsza lewica.

Myślę, że dzisiaj, niemal ćwierć wieku po obaleniu komunizmu, czas najwyższy wydobyć się z zastawionych przez tamten system pułapek językowych. Takich choćby, jak mówienie o naszych przesiedleńcach ze wschodnich terenów II Rzeczpospolitej jako o „repatriantach”, podczas gdy byli oni po prostu uciekinierami lub wygnańcami – nie wracali do ojczyzny, lecz musieli ją opuścić. Czas wreszcie na oczyszczenie języka, odrzucenie pozostawionych przez lata umysłowego zniewolenia i ubezwłasnowolnienia sztanc i kalek językowych. Jedną z nich jest pojęcie „progresywnego nastawienia”. Może w tym konkretnym wypadku – myślę o felietonie profesor Iwasiów – zacząć wprost mówić o „nastawieniu genderowym” czy „nastawieniu feministycznym”. Nic w tym zdrożnego i wstydliwego, a jednocześnie pozwoli to uniknąć swego rodzaju szantażu moralnego, jaki w takim użyciu terminu „progresywny” się skrywa – tego mianowicie, że kto nie jest nastawiony genderowo lub feministycznie, ten jest zachowawczy, a może nawet – warto ten termin ożywić, gdyż odgrywał on w drugiej połowie wieku XX sporą rolę – „reakcyjny”, czyli, mówiąc dosadnie, „podły”, „wsteczny” i „obrzydliwy”. Przy czym w końcu konserwatyzm niejedno ma imię, jest wieloznaczny i nie da się do końca zakwalifikować jako coś złego.

Zapewne w ogniach walk ideologicznych moje wątpliwości i zastrzeżenia są z gruntu marginalne i niewarte uwagi. Ale to już polityka, ideologia, która nam w oczach brutalnieje i chamieje. Od humanistów z prawdziwego zdarzenia wymagałbym osobiście nieco więcej subtelności i namysłu nad terminami, jakich używają. Może jednak nie warto, a nawet nie należy redukować takich pojęć jak „progresywny” do ideologicznego tylko wymiaru. Wolałbym też – co jest może już objawem przesadnego przywiązania do czystości języka – używać pojęcia „postępowy”, które także co prawda zostało w dawnym systemie zmanipulowane, lepiej wszakże w polszczyźnie wyraża to, o co w nauce chodzi: dążenie do przekraczania dotychczasowych ustaleń, gotowość do zmiany reguł i sposobu postrzegania zjawisk.