Największym wrogiem plagiatu jest rozgłos

Rozmowa z dr. Markiem Wrońskim, autorem cyklu „Z Archiwum nieuczciwości naukowej”

Przypadek. W Stanach Zjednoczonych, gdzie od 1989 roku pracowałem naukowo, wpadły mi w oko artykuły na temat nierzetelności naukowej. Zdziwiło mnie, że w ciągu całego mojego życia zawodowego w Polsce do 1989 r. – a po studiach przez dziesięć lat pracowałem we Wrocławiu jako lekarz – nigdy nie spotkałem się z tą problematyką, z żadnym plagiatem. W Ameryce w czasopismach naukowych co parę numerów były retrakcje, czyli informacje o tym, że jakaś praca jest nierzetelna (fałszerstwo lub fabrykacja danych) lub jest plagiatem. Były też duże artykuły w codziennych gazetach i tygodnikach. Ponieważ pisywałem do polskich czasopism, m.in. „Polityki”, artykuły o postępach w nauce, zbierając w czerwcu 1997 r. informacje i bibliografię natrafiłem na notatkę, że pięciu polskich naukowców z Katowic popełniło plagiat. To dotyczyło ówczesnego profesora biochemii Andrzeja Jendryczki ze Śląskiej Akademii Medycznej. Poszedłem tym tropem.

Kiedy Pan zaczął współpracę z FA i o czym Pan wówczas pisał?

W październiku 2001 r. telefonicznie z Nowego Jorku zaproponowałem redaktorowi Andrzejowi Świciowi, żeby wprowadził taką rubrykę w „Forum Akademickim”. Zajmowałem się wtedy przypadkiem plagiatu profesorskiego, który dotyczył znanego filozofa z Uniwersytetu Łódzkiego, Macieja Potępy. Naczelny zgodził się, ale uznał, że jest trochę za wcześnie, by pisać o takich sprawach w naszym kraju. Zaproponował, aby najpierw przedstawić, co się dzieje w takich przypadkach za granicą. I właśnie od artykułów na temat zagranicznych kantów akademickich zaczęło się „Archiwum nieuczciwości naukowej”. Napisałem bodaj osiem czy dziewięć odcinków na temat różnych naruszeń rzetelności naukowej w Anglii, USA, Kanadzie oraz Niemczech.

O czym był pierwszy „polski” odcinek?

W styczniu 2003 r. ukazał się artykuł Nasi też potrafią. To było o dr. hab. Andrzeju Jendryczce, dr. hab. Franciszku Nowaku, dr Magdalenie Sitek i prof. Macieju Potępie. Wspomniałem też przypadek prof. Juliana Aulaytnera i prof. Mariana Ochmańskiego.

Skąd Pan dowiaduje się o takich sprawach?

Kiedyś dowiadywałem się przeczesując w Internecie lokalne polskie gazety. Obecnie w większości przypadków ludzie sami do mnie piszą. Tygodniowo dostaję trzy–cztery informacje o różnych plagiatach i nieuczciwościach naukowych z różnych ośrodków w kraju. Z ostatniej konferencji w Opolu przywiozłem dwie poważne informacje o plagiatach.

Jak ocenia Pan kontakty ze środowiskiem naukowym w tak trudnej materii: jego otwartość, możliwość wydobycia niezbędnych informacji, reakcje na teksty?

Przed laty, gdy z Ameryki prosiłem o bliższe informacje, mówiono „nie” i niewiele mogłem zrobić. Odwoływałem się jedynie do osób poszkodowanych, które dysponowały częścią dokumentów. Teraz, jako dziennikarz, część dokumentacji otrzymuję od poszkodowanych, a o resztę występuję do uczelni. Jeśli mi odmawiają, to skarżę odmowę do sądu administracyjnego. Środowisko nie jest nastawione na informowanie o tych sprawach. Najczęściej dla uczelni jest to duża trauma i rzadko się zdarza, by szkoła wyższa sama wychodziła „na zewnątrz” z takim problemem. Natomiast na moje teksty uczelnie w większości przestały oficjalnie reagować – nie ma już listów do redakcji. Wiem natomiast, że spotykają się one ze znacznym zainteresowaniem i dużym odbiorem społecznym na danej uczelni.

Spotyka się Pan z zarzutami, że postępuje bardzo obcesowo, że „czepia się”, że krytykuje rektorów. Pana stosunek do tych zarzutów?

Jestem dziennikarzem i jeśli chcę się czegoś dowiedzieć, to dzwonię. Robiłem to głównie z Nowego Jorku, bo wtedy nie miałem innej możliwości. Na listy i e-maile dostawałem gładkie lub wręcz odmowne odpowiedzi. Natomiast telefon nieco zaskakiwał rozmówcę i wtedy rzadko kiedy kłamał lub unikał odpowiedzi. Ludzie przede wszystkim byli zdziwieni, że znam ich domowe telefony. Tymczasem one były dostępne powszechnie w Informatorze nauki polskiej. W szeroko pojętym i poważnym interesie społecznym jest, aby pisywać o takich sprawach nawet narażając gładki wizerunek uczelni. Rektorom i dziekanom zależy z kolei, aby nic nie wymknęło się poza uczelnię, stąd często jest naturalny konflikt interesów pomiędzy mną, prasą a organami uczelni.

Miał Pan procesy sądowe z powodu publikacji w „Forum Akademickim”?

Tylko te procesy, które miało „Forum Akademickie”, ale wszyscy wycofywali się po pierwszej rozprawie, gdy zobaczyli naszą dokumentację. Piszę wyłącznie na podstawie dokumentów i sprawdzonych informacji.

Nie obawia się Pan osobiście skutków tych publikacji?

Wielokrotnie mi grożono, dostawałem anonimy. To cena, jaką płaci się za opisywanie skandalicznych spraw, naruszających interesy obwinionych. Największym wrogiem plagiatu jest rozgłos!

Opisuje Pan głównie plagiaty i sposoby postępowania z nimi przez uczelnie. Czy widzi Pan szansę, żeby w Polsce ujawniać typowe oszustwa naukowe, np. sfałszowane dane, eksperymenty, a choćby nierzetelną dokumentację?

To znacznie trudniejsze sprawy. Wymagają dotarcia do danych i współpracy specjalistów z danej dziedziny, jak również zainteresowanej instytucji. Kilka takich przypadków jest procedowanych.

Czy widzi Pan po latach publikacji cyklu „Z archiwum nieuczciwości naukowej” jakieś rezultaty walki z tym zjawiskiem?

Pozytywne. Środowisko przyzwyczaiło się, że jest ktoś, kto to monitoruje i o tym pisze. Samo powoli zabiera się za rozwiązywanie, a przynajmniej „neutralizację” takich trudnych sytuacji. Widać zmianę nastawienia różnych oficjalnych czynników. Jest znaczne poparcie minister Barbary Kudryckiej, która utworzyła Zespół ds. Dobrych Praktyk Akademickich (red. M. Wroński jest jego członkiem), jest nowo wybrana Komisja Etyki przy Prezydium PAN. Ale do Ameryki wciąż nam daleko...

Rozmawiał Piotr Kieraciński