Forum i audytorium

Henryk Hollender

Formuła pisania w Polsce o nauce i życiu akademickim bywa specyficzna, gdy wynika z dawnego scjentyzmu, który zrodził w 1918 roku niezapomnianą i niepodrabialną „Naukę Polską”. Ten scjentyzm przechodził stopniowo do folkloru, aby w końcu współtworzyć styl typowy dla epoki gierkowskiej: byle dobrze, byle na klęczkach. Ten styl jest trwały, bo jakoś tam wszystkim odpowiada. Choć dzisiejsze FA to raczej drążenie kwestii kontrowersyjnych w taki sposób, by wypowiedzieć się mogły wszystkie strony, pismo ma też w swoim dwudziestoletnim dorobku (uwzględniając „Przegląd Akademicki”, wydawany w latach 1991–1994) liczne teksty w stylu „na warsztatach uczonych”, omawiające tzw. osiągnięcia naukowe, bez nadmiaru refleksji i kontekstu i z wielką tolerancją dla pobożnych życzeń. Zacytujmy może na chybił trafił kilka próbek z dawniejszych numerów. „Należy czym prędzej dokonać takich zmian programów nauczania, aby wykształcenie naszych absolwentów było porównywalne z tym, jakie uzyskują osoby kończące szkoły bibliotekarskie w krajach zachodnich”... „Będę chciał spowodować, aby zespoły KBN większą wagę przywiązywały do odbioru wykonywanych prac badawczych oraz by naukowa bylejakość, nie mówiąc już o zwyczajnych nadużyciach, była tępiona na każdym kroku”... „Wolałbym, żeby Akademia nie musiała kierować placówkami naukowymi. Jak to jednak teraz zmienić? Rozwiązaniem byłoby tu utworzenie instytutów państwowych. To by zmniejszyło liczbę placówek, umocniło je, a te, które właściwie nie prowadzą badań naukowych przeszłyby zupełnie do resortów lub gospodarki”. Dlaczego „gospodarka” miałaby utrzymywać laboratorium generujące science fiction, to już autora nie zastanawiało. Tylko że ten autor nie był dziennikarzem. To wszystko mówili naukowcy. I chyba coraz rzadziej tak mówią, w każdym razie w „Forum Akademickim”.

Ale jak właściwie ze sobą rozmawiają? Są wszak głęboko zanurzeni w „długim ogonie” nieogarnionej podaży i pokawałkowanego popytu; każdy czytał inną książkę, słyszał inną wersję newsów, był na innym zebraniu, na innej części rady wydziału, nie konfrontują się zatem ze sobą, nie uczą od siebie, nie wymieniają poglądami. Przypomina o tym dyskusja wywołana w 1998 roku przez prof. Zbigniewa Żmigrodzkiego, który krytycznie ocenił tzw. ankiety studenckie. W jej toku wyjaśniono gruntownie, że ankiety nie są donosami ani zbieraniem haków na wykładowców przeznaczonych do zwolnienia, a przecież nie przeorała ona świadomości akademickiej w Polsce i znaleźć osobę uczoną żywo się ankietom sprzeciwiającą można dziś równie łatwo, jak dawniej.

Czy „Forum Akademickie” może budować opinię środowisk akademickich – nie jednolitą, ale jakoś wewnętrznie skomunikowaną? Zapewne zrobiłoby w tym kierunku krok potężny, budując własny, niezależny i metodologicznie przekonujący ranking wyższych uczelni. Teraz jest jednak na to już za późno, nie tylko dlatego, że na życzenie rektorów pole to zostało trwale oddane hochsztaplerom, ale i dlatego, że na modłę rankingową ułożono państwowe przepisy dotyczące kategoryzacji jednostek naukowych, niemożliwe jak szklana lokomotywa, choć nie tak piękne; oceniać je wszakże należy wysoko, bo w obecnej postaci przyczynią się do zwalczenia w Polsce bezrobocia, dając nisko płatną pracę setkom urzędników. Bez wątpienia byłoby wspaniale, gdyby w kilku podstawowych kwestiach niewątpliwa „proreformatorska” linia pisma silniej wiązała procesy akademickie ze społecznymi. Może wówczas zaczęliby o nas pytać nawet w kioskach? Ale jak utrzymać taką linię, gdy nawet w obrębie jednego numeru rzecz tak podstawowa jak Hirsch index nie może się jednolicie nazywać, stając się raz indeksem, raz wskaźnikiem, raz jeszcze jakoś inaczej, a „lista filadelfijska” powraca w co trzecim artykule, zupełnie nieprzejęta własnym nieistnieniem, za to nieodmiennie zachwycona własną eufonią? Ujednolicanie spraw warsztatowych, niejako technicznych, wydaje się sensowne i bezpieczne w sytuacji, gdy postawy i opinie podlegają głębokim, emocjonalnym podziałom.

Podziwiamy w Polsce „The Chronicle of Higher Education” i „Times Higher Education”, ale te czasopisma obsługują sektor niezmierzony, globalny, i otrzymują niezwykły feedback. Dziesiątego listopada zaglądamy do otwartej wersji drugiego z tych tytułów, by przeczytać artykuł prof. Thomasa Docherty’ego The Unseen academy. To prawdziwie brytyjska produkcja: tekst antyreformatorski, ale nie obskurancki, ha, nawet nie konserwatywny. „When we enter the seminar room, we do not seek to confirm pre-set «aims, objectives and outcomes» for the class: to do so, we would need to circumscribe the possibilities that the seminar offers for imaginative exploration of our topic, that is, for learning” – wyznaje żarliwie autor, chwilę wcześniej podkpiwając z 25 uczelni Zjednoczonego Królestwa, które ogłosiły, że należą do „górnej dziesiątki” tego kraju (bo pewnie brak im wydziałów matematyki czy logiki). Pod artykułem – tego samego 10 listopada! – pojawia się siedem komentarzy od czytelników; najkrótszy ma dwie linijki, najdłuższy – dwadzieścia siedem. I żadnych wyzwisk. Życzmy „Forum Akademickiemu” takiego audytorium na następne dwadzieścia lat.