Dwadzieścia lat później

Leszek Szaruga

Z „Forum Akademickim” związałem się jako felietonista nie od samego początku, lecz mniej więcej rok później. Jednocześnie podjąłem pracę na Uniwersytecie Szczecińskim jako prosty, wypromowany w latach osiemdziesiątych jakimś cudem doktor nauk humanistycznych. W mojej osobistej sytuacji zmieniło się wiele, ale w nauce polskiej, przynajmniej w dziedzinie, której się oddałem, nie tak znów dużo. Przede wszystkim nie zmienił się klimat pracy, a jeśli zmienił, to na gorsze.

Tak wówczas, jak dzisiaj uniwersytet jest nie tyle wspólnotą ludzi bezinteresownie poszukujących prawdy, co raczej „miejscem pracy”, w którym przebywa się „od – do”. Olbrzymi przyrost liczby studiujących, przy niewielkim zwiększeniu kadry naukowej, pogorszył warunki studiowania. Uczelnie zmieniły się w taśmy produkujące dyplomy, z doktorskimi włącznie, co też nie sprzyja dbaniu o ich jakość. Wprowadzenie systemu bolońskiego w wielu wypadkach prowadzi do sytuacji absurdalnych, zaś wprowadzenie jako kryterium oceny pracy naukowej publikacji w pismach zaliczanych do „listy filadelfijskiej” (kto, na Boga Ojca, to wymyślił?) w takich dziedzinach, jak polonistyka czy socjologia, podejmująca badania lokalne oraz promowanie języka angielskiego jako jedynego dającego wyższą liczbę „punktów”, to czysty surrealizm. Wreszcie nie istnieje, jak to dawniej bywało, możliwość zatrudniania wyróżniających się magistrów na stanowiskach asystentów – te stanowiska w ogóle przepadły – i tworzenia autentycznych zespołów, w których mistrz kształtuje, choćby i w polemikach, osobowości swych następców; kariera naukowa ma w tej chwili coraz bardziej formalny charakter, stąd zresztą pomysły jej „upraszczania”, jak choćby powracający postulat rezygnowania z habilitacji. O stanie finansów w sferze nauki lepiej nie wspominać.

O wszystkim tym na łamach „Forum” przez niemal dwadzieścia lat pisałem, w kółko powtarzając, iż cały system szkolnictwa w Polsce wymaga gruntownej przebudowy bądź nawet skonstruowania go od nowa. Najlepszą szansę na to stwarzał okres transformacji po roku 1989, lecz w chaosie politycznych rozgrywek nikomu do głowy nie przyszło opracowanie hierarchii priorytetów odzyskującego niepodległość państwa. Liczyły się doraźne gry i rozgrywki, szarpanina między partiami, prowadząca do przeobrażenia patriotyzmu w patriotyzm. A przecież właśnie wtedy istniał najlepszy moment, by – w planie transformacji ekonomicznej – uznać podniesienie nakładów na naukę i szkolnictwo za jedną z podstawowych inwestycji. Nadal jednak nakłady te traktowano jako rodzaj wydatków socjalnych. I w gruncie rzeczy taka postawa polityków nie jest dziwna. Zakładać bowiem należy, że takie inwestycje nie zwracają się, a tym bardziej nie przynoszą widocznych efektów w czasie politycznym – to czas działania liczony w segmentach najwyżej czteroletnich: od wyborów do wyborów. A cztery lata to za mało, by móc się pochwalić dokonaniami w tej dziedzinie. Stąd horyzont rzeczywistych nagród Nobla w naszej nauce został odsunięty w siną dal, a kontentujemy się – dając przy tym pokaz swych kompleksów – nagrodami określanymi mianem „polskich Nobli”.

Zapewne nie ma dobrego wyjścia z tej sytuacji, jednakże dla każdego kolejnego zespołu ekspertów, który zapragnie sam z siebie – co kiedyś się zdarzało, dziś to raczej utopia – lub z urzędowego powołania zająć się uporządkowaniem stajni Augiasza, jaką jest nasz system oświaty i kształcenia, winno być oczywistością, że podstawą takiego programu trzeba uczynić porządny fundament ogólnohumanistyczny. Ma bowiem rację Jacek Bocheński, gdy w jednym z wywiadów w opublikowanym właśnie zbiorze Wtedy. Rozmowy z Jackiem Bocheńskim zauważa: „Oczywiście, wykształcenie humanistyczne jako niezbędne wyposażenie umysłowe cywilizowanego człowieka i wyznacznik wartości, ambicji, obyczajów, sensu życia już się, statystycznie biorąc, nie liczy. To znaczy można się bez takiego wykształcenia obejść i nie czuć się upośledzonym czy zawstydzonym w społeczeństwie. Jednak skutki tego zaniku wespół z erozją wychowania, zakorzenienia, pamięci historycznej, wrażliwości estetycznej, norm godnościowych i tak dalej, kumulują się, co wpływa fatalnie na rozwój kolejnych roczników młodzieży i ostatecznie na warunki współżycia wszystkich ze wszystkimi. A to niewątpliwie odczuwamy jako narastającą i nieznośną dolegliwość”.

Więcej nawet, wszystko to prowadzi do sytuacji groteskowych, rodem z Gombrowicza czy Mrożka. Nie wierzyłem własnym uszom i oczom, gdy 11 listopada usłyszałem i zobaczyłem, jak uczestnicy marszu niepodległościowego po dotarciu pod pomnik swego patrona, którym jest Roman Dmowski, odśpiewali… My, pierwsza brygada. Można to, oczywiście, interpretować jako symbol – po dziesięcioleciach – pojednania narodowego, za sprawą którego pieśń legionów Piłsudskiego staje się jednym z hymnów opcji narodowej. Podejrzewam jednak, że jest to efekt zwykłego nieuctwa i bezmyślności. Tak czy inaczej, rzecz jest dla kogoś, kto posiada podstawową wiedzę o sporach okresu międzywojennego, zdumiewająca. Ale cóż – wielu spośród demonstrantów to rówieśnicy moich studentów, dla których nawet wydarzenia roku 1980 są zamgloną i nieczytelną prehistorią, a w każdym razie wiedzą o nich mniej niż ja w ich wieku wiedziałem o tym, co i jak się wydarzyło w roku 1918.