Bibliografia wczoraj i dziś

Jacek Wojciechowski

Kiedy wyczytałem w FA o mizerii polskiej bibliografii, opadła mi szczęka. Bo to prawie tak, jak sugestia, że w Islandii wygasły wszystkie wulkany, a w Rosji zamknięto ostatnią gorzelnię. Zresztą jest w tym coś więcej, niż tylko zdumienie. Przeszłość bowiem, także przeszłość bibliograficzna, nie zamknęła się wczoraj, lecz przekształca w dzisiaj, a potem przegeneruje się w jutro. Każdy zaś, kto – teraz i później – zadaje się z nauką, na pewno chce mieć w użytkowaniu swoją małą, osobistą „bibliografię” bieżącą. Nawet jeżeli w ten sposób nie myśli. Dlatego sugestia mizerii nie jest obojętna.

Wczoraj i przedwczoraj

Bibliograf w starożytności to był kopista. Przepisywał książki, także naukowe, w sumie nieliczne, dla nielicznych czytelników. To był piękny czas, kiedy pracownik nauki miał myśleć, a nie czytać, dlatego Archimedes odkrył prawo Archimedesa. Jednak taki stan rzeczy komuś przeszkadzał, więc zaczęto wymyślać różne technologie komunikacyjne i kopiści poszli na bezrobocie.

Nastała epoka zmasowanej produkcji komunikacyjnej, również naukowej, którą jednak trzeba było opisać, uporządkować oraz zindeksować, żeby dało się z tego skorzystać. Dla tego rejestru społecznie bardzo potrzebnych czynności przywołano nazwę właśnie bibliografii.

Psuje oczywiście dali o sobie znać, sugerując w XIX wieku, że bibliografia to nauka o książce i o bibliotece (obecnie: bibliologia, bibliotekoznawstwo – oraz całe naręcze spokrewnionych nazw), albo nauka pomocnicza w obrębie historii. Jednak psuje nie osiągnęli sukcesu, bibliografia odrzuciła nietrafne insynuacje, a w XX wieku bibliografowie uznali nawet, że ich powinnością jest ułatwianie pracy naukowej.

Jako przeglądową prezentację piśmiennictwa określił bibliografię w 1645 roku Louis Jacob, a nieco wcześniej Gabriel Naude ogłosił dzieła Bibliographia politica oraz Bibliographia militaris. Jak widać, bez polityki i bez zabijania nie narodziłaby się nawet bibliografia. Jednak prawdziwie złota epoka bibliografii rozpoczęła się w sto lat potem, a na ziemiach polskich jeszcze później, za to w stylu imponującym.

W latach 1823–1826 Joachim Lelewel wydawał w Wilnie Bibliograficznych ksiąg dwoje , a od 1841 roku z inicjatywy Władysława Wisłockiego zaczął ukazywać się Przewodnik Bibliograficzny – który jako bieżąca bibliografia narodowa istnieje nadal (ale przez niesprawiedliwość losu już nie w Krakowie) i to w wersji elektronicznej. Jednak prawdziwą perłą bibliograficzną była Bibliografia Polska , publikowana od 1872 roku przez Karola (starszego) Estreichera, a potem przez Karola (młodszego) oraz Stanisława Estreicherów. Nieco później, bo od 1891 roku, z kolei Ludwik Finkel, razem ze Stanisławem Starzyńskim, zaczęli wydawać Bibliografię historii polskiej . Gdyby tak świetne tradycje jak bibliografia miała polska piłka nożna, to nie byłby nam straszny żaden Kazachstan albo nawet Wyspy Owcze.

Charakterystyczne, że bibliografia związała się także z polityką, a inspiratorem był nie tylko Naude. Przywołane tu bibliografie polskie były wszak polskimi ostentacyjnie, mimo że żaden Lechistan wtedy nie istniał; wspaniałe merytorycznie, były też narzędziem manifestacji narodowej tożsamości. Jednak upolitycznienie bibliografii nie zawsze miało i ma wymiar szlachetny.

Odkąd bowiem, jak zaraza, rozpleniły się bibliografie zalecające, a nawet o wiele wcześniej, nastąpiła również eksplozja indeksów zabraniających: czego czytać, a nawet mieć nie należy – co zresztą rodziło efekty odwrotne. W czasach najnowszych arcymistrzynią generowania rejestrów ekspulsacyjnych była Nadieżda Krupska, której skutecznie udało się wykastrować wszystkie biblioteki w Związku Radzieckim. Z poślizgiem pomysły Krupskiej dotarły i do nas, jednak z drugiej ręki, toteż mniej skutecznie. Czy może ktoś jeszcze pamięta RES-y? A swoją drogą, radości z przeczytania RES-u już nigdy później nie dorównała satysfakcja z lektury żadnego, nawet najznakomitszego tekstu. Bywa więc, że zabronić – oznacza nakłonić.

Po wojnie nasza teoria bibliografii była nowoczesna i liczyła się również w skali międzynarodowej. W różnych momentach ukazywały się znaczące opracowania. Józefa Grycza i Emilii Kurdybachy Bibliografia w teorii i praktyce (1953), Józefa Korpały Dzieje bibliografii w Polsce (1969) oraz O bibliografiach i informatorach (1974) i Janiny Pelcowej Normalizacja w zakresie bibliografii (1971). Kreatywny wkład do tej teorii wniosła też Maria Dembowska. W rezultacie, we wrześniu 1957 roku, właśnie w Warszawie zorganizowano międzynarodową konferencję bibliograficzną; imprez tej rangi z innych dziedzin na ogół w Polsce nie lokalizowano. Wybitny rosyjski bibliograf, Konstantin Simon, tak dalece zauroczył się wówczas polskimi koncepcjami bibliograficznymi, że do znajomości wielu języków obcych dorzucił jeszcze naukę polskiego. Z połowicznym sukcesem.

Aktualna jakość naszych idei bibliograficznych nie wydaje się gorsza, mimo że renoma światowa już jakby nie ta. Ale teraz w skali międzynarodowej nie liczy się nic, co nie jest spisane po chińsku lub po angielsku. A jak po angielsku napisać i po co Teorię bibliografii produkcji wieprzowiny w Polsce?

Także polska praktyka bibliograficzna nie odbiega od zagranicznych standardów. Może nawet chwilami jest odrobinę lepsza, bo niektórzy inni przeznaczają na tę praktykę dużo więcej pieniędzy, natomiast nie mają dużo więcej pomysłów.

Chmura

Z bibliograficznego punktu widzenia oraz w perspektywie serwowania informacji byłoby najlepiej, gdyby wszystkie komunikowane treści zmieściły się w jednym obszarze tematycznym i w dodatku, żeby nie było ich w nadmiarze. Ale życie nie jest bibliografią ani systemem informacyjnym, a poza tym jeszcze jesteśmy my – to jest ci, którym to wszystko ma służyć. Otóż czego jak czego, ale jednego tylko obszaru poznawczego na pewno nikt nie zaakceptuje.

Zresztą jest odwrotnie. Podaż komunikacyjna, także naukowa, rozszalała się do takich rozmiarów, że trzeba ją nie tylko opisać, lecz również uporządkować, powiązać lub porozdzielać, narzucić struktury, bo inaczej nie da się korzystać. W pierwszym, surowym porywie, to jest gigantyczna chmura, dynamiczna i zmienna, więc nie do opanowania bez stosownych narzędzi.

Te narzędzia zostały wygenerowane, wymyślone oraz przysposobione i są nieustannie doskonalone. Na użytek tak bibliografii, jak też innych instrumentów informacyjnych, więc rozmaitych rejestrów, indeksów i katalogów, co nie wszyscy kojarzą z bibliografią, ale pożytek jest ten sam. W rezultacie, obok bibliografii narodowych oraz wielozakresowych, retrospektywnych, bieżących i prospektywnych, najróżniejszych innych gatunków i kategorii bibliografii jest dzisiaj ogromna moc. Równolegle zaś dokonała się eksplozja mnóstwa informatorów, spisów haseł, rejestrów, zestawień oraz indeksów, jak też najrozmaitszych katalogów przedmiotowych (pod wieloma nazwami) namnożyło się więcej niż dużo. Stare, poczciwe katalogowanie alfabetyczne okazało się jeszcze mniej użyteczne, aniżeli lornetka w tunelu, o czym osiemdziesiąt lat temu pisał Adam Łysakowski (Katalog przedmiotowy. Wilno, 1928).

Żeby ujarzmić komunikacyjną chmurę, zutylizować do korzystania, powstały liczne systemy klasyfikacji treściowej, mnogie konfiguracje rozmaitych deskryptorów oraz języki informacyjno-wyszukiwawcze, pomysłowe, a często genialne, porządkujące całości i/lub strukturalizujące segmenty, otwarte zarówno na nowe treści, jak i na najnowsze dyscypliny, specjalności, zakresy – bo takie koniecznie muszą być sprawne narzędzia taksonomiczne. Przyplątał się jednak destrukcyjny kłopot. Otóż poza kreatorami nikt nie wie, czym się to je, jak tego w pełni używać, bo do wszystkiego zaangażowano metajęzyki paranaturalne, wymagające specjalnej nauki, powiadomień, szkoleń, edukacji, a na to pisze się mało kto.

Taksonomie funkcjonują (także) destrukcyjnie nie tylko w obrębie struktur i ofert informacyjnych i bibliograficznych, ale wszędzie, gdzie znajdą zastosowanie. Dymitr Mendelejew, pracując usilnie nad optymalną recepturą wódki, w czasie wolnym wymyślił – taksonomiczny! – układ okresowy pierwiastków, klarowny zapewne dla każdego chemika. Ale równocześnie zmagają się z nim niechemicy, mianowicie gimnazjaliści, i wychodzą z tych zmagań jak Gołota ze starcia z kimkolwiek.

Na to zaś nałożyła się niebywała, wściekle dynamiczna podaż treści – informacyjnych i nieinformacyjnych, naukowych i nienaukowych – drukiem, przez Internet oraz przez inne systemy elektroniczne albo nieelektroniczne, zmienna co kilka minut lub częściej i skierowana do szerokiego użytku. Informacyjna chmura stała się przez to jeszcze chmurniejsza i mimo wyszukiwarek (które też trzeba było wykreować), nie do ugryzienia przez dotychczasowe narzędzia indeksacyjne. Wobec tego trzeba było odwołać się do reakcji spontanicznych, do żywiołu, który wygenerował słowa kluczowe. Odtąd każdy może oznaczyć swój wytwór komunikacyjny jak zechce, słowami z języka naturalnego, a z tych znaczników powinien powstać ogólny system, język haseł, deskrypcyjna wyszukiwarka informacyjna. Ale nie powstał i tak do końca nie powstaje, nie ma bowiem na razie sposobu, żeby wszystko to pozbierać i zespolić w jakąś strukturalnie spójną kupę. Na przykład: każdy autor, jeżeli po latach aktualizuje własny tekst, dokleja mu przecież zupełnie inne wąsy ze słów kluczowych, niż te, które poprzylepiał był przed laty. A jeżeli teksty o podobnej treści referują przez słowa kluczowe różni autorzy? Nie ma wszak jednolitej matrycy, jednego modelu, sztywnego i zamkniętego indeksu.

Z tym trzeba sobie poradzić i trwają wzmożone wysiłki, żeby komunikacyjnej (zwłaszcza naukowej) chmurze narzucić jakieś wędzidło, użyteczny ład – pełniejszy i lepszy, niż to, co jest i co oferują ewentualnie automatyczne wyszukiwarki. Osiągnięciem etapowym stało się wygenerowanie nazw: słowa kluczowe, metadane, tagi (czyli znaczniki) i tagowanie oraz jeszcze folksonomie – dla odróżnienia od taksonomii. To ma sens, jednak nazewnictwo nie służy rozwiązywaniu problemów, lecz tylko ich oswajaniu. Groźne zwierzę dlatego nazywa się niedźwiedź – etymologicznie mied-jed, a nie lud’-jed – w porywach zaś nawet miś; to sytuacji nie zmienia, ale zawsze przyjemniej być zjedzonym przez misia, niż przez ludojada.

Nowe rozwiązania są zapewne w drodze, sęk jednak w tym, że pracownikom nauki mogą nie wystarczyć. Istnieją bowiem niejasne oczekiwania, żeby tę chmurę naukowych treści dookreślić znacznie lepiej, organizując każdemu coś w rodzaju bibliografii osobistej, na dodatek mobilnej, stale aktualizowanej. Nie da się ukryć, że to jest apetyt poniekąd wilczy.

„Bibliografie” osobiste

Każdy, kto zmaga się z naukowym problemem badawczym – a wszak zmaga się z wieloma i czyni to po wielokroć – musi mieć w świadomości, przed oczami, pod ręką, przy sobie, nie tylko dalszą i bliższą retrospektywę poznawczą tego problemu, ale jeszcze stały i sukcesywny wgląd w to, co się z tym problemem dzieje codziennie. Trudność jest jednak ogromna, bo z jednej strony są to problemy nowe albo nowelizowane, roztrząsane po kolei, w łańcuchu poznawczym, z generowaniem nowych zakresów, ujęć, a nawet dyscyplin. Z drugiej zaś, żaden problem nie istnieje w próżni, nie jest scjentologicznym kosmitą, ma setki lub więcej powiązań w różnych kierunkach i te kierunki też muszą być rozpoznane. Nie tak „w ogóle”, ale na indywidualne potrzeby każdego – w formie rozległej i dynamicznej „bibliografii” osobistej.

Na to nie wystarczy przyssać się do Internetu, bo to nieprawda, że w Internecie wszystko jest. Oraz nie wystarczą biblioteczne repozytoria digitalne, powstające tu i ówdzie, zresztą zwykle słabo rozpoznane. Ważną opoką nauki nadal jest piśmiennictwo, które trzeba wobec tego czytać, a wcześniej – znajdować, rozpoznawać, sprowadzać. Kto myśli inaczej, ten popełnia dramatyczny błąd.

Więcej – w globalnej rzeczywistości naukowej do ustawicznego rozpoznania poznawczego jest wszystko i wszędzie. W Reykjaviku, w Lagos, w Pekinie albo w Madrycie. Po japońsku, po litewsku lub po portugalsku, bo chociaż wszyscy nawołują, żeby w nauce traktować angielski jak w średniowieczu łacinę, to jednak nie wszyscy tym namowom ulegają. Niektórzy szanują język rodzimy.

Otóż takich doniesień o naukowej praktyce, bieżącej i bardzo niedawnej, w krótkich interwałach czasowych, w dodatku rozległych, lecz zindywidualizowanych, nie zapewnią statyczne bibliografie, bazy danych ani inne informatory, nawet jeżeli pojawią się w dużych ilościach i w wielu wariantach, bo to jest zupełnie inna powinność, z którą tym bardziej nie poradzą sobie prymitywne wyszukiwarki automatyczne. Trzeba na bazie bibliotek stworzyć lub rozwinąć specjalny system doniesień, w skali krajowej oraz międzynarodowej – na co może się zanosi, a może nie, chociaż chęci oraz jakieś przedsięwzięcia są.

To nie jest zadanie dla żadnej jednej biblioteki indywidualnie. Musi się bowiem nieustannie śledzić i weryfikować wszystko, co zalicza się do nauki i ma miejsce wszędzie. To zaś można osiągnąć tylko w skali globalnej, przez racjonalną współpracę, z wytyczeniem ról, form i pól – co jest niebywałym przedsięwzięciem logistycznym i musi kosztować duże pieniądze.

Na razie tworzą się spontanicznie krajowe i międzynarodowe konsorcja międzybiblioteczne, znane także w Polsce i efekty, jakkolwiek wciąż wstępne, są zachęcające. W różnych krajach funkcjonują również lub powstają koordynacyjne agendy międzybiblioteczne, nieraz z dużym kapitałem, zrzeszeniowe, rządowe bądź zrzeszeniowo-rządowe i to też jest krok we właściwym kierunku. Z tym, że w Polsce takich kroków nie ma.

Odrodziła się idea bibliotekarzy dziedzinowych, przedmiotowych infobrokerów, czyli pracowników bibliotek znających się doskonale (!) na referowanej problematyce naukowej – po to, żeby można było ufać ich doniesieniom. Bo bez tego zaufania, więc w gruncie rzeczy partnerstwa, trudno zainaugurować naukowe postępowanie badawcze.

Koncepcji, lepszych lub jeszcze lepszych niż lepsze, jest zresztą więcej. Trzeba jednak, żeby zostały zespawane razem, ulepione w efektywny system, w sprawny i interaktywny (2.0) aparat informacyjno-wyszukiwawczy najnowszej generacji, w skali tak rozległej, żeby dało się nazwać go globalnym. Baza w postaci bibliotek jest.

Wtedy w indywidualnych serwisach mogłyby systematycznie pojawiać się (on demand) osobiste „bibliografie” szczegółowe, dostosowane dokładnie do tego, czym każdy badacz zajmuje się w danej chwili. Potem wystarczyłoby już „tylko” dotrzeć do wskazanych źródeł. Pomysły są. Realizacja będzie lub nie.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski, bibliotekoznawca i literaturoznawca, pracownik Instytutu Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.