Urzędnicza dola

Piotr Müldner-Nieckowski

Siedzą urzędnicy i kombinują, jak tu udowodnić, że są potrzebni. Mogliby sobie siedzieć i od czasu do czasu usłużyć obywatelowi, ale nie, okazuje się, że mają szefów, którzy pilnują, czy przypadkiem nie są uczynni. Wobec tego urzędnicy intensywnie myślą, co by tu zrobić, żeby pokazać, że nie są. Powiedzmy dbają na przykład o służbę zdrowia, przecież tak strasznie zaniedbaną, a szczególnie o tego pacjenta, tak sponiewieranego, i projektują przez cztery lata projekt projektu rozporządzenia o odpadach medycznych. Odpad medyczny ma bowiem to do siebie, że z natury kojarzy się z zaniedbaniem, a tu trzeba dbać. Był kiedyś przepis, który właścicielowi prywatnego gabinetu lekarskiego nakazywał zanurzać zużyte strzykawki, igły, bandaże, szpatułki w wodzie z chloraminą, żeby zabić obowiązkowego wirusa HIV, a następnie zaginać w pół igły i przekłuwać strzykawki, żeby się nie dostały w ręce nagminnego narkomana, następnie wrzucać do plastykowego worka i wynosić na śmietnik.

Tak było do początku lat 1990. Potem jednak w związku z rozwojem demokracji i nabywaniem rozsądku zrezygnowano z tego pomysłu, bo okazał się głupi. Zaginanie igieł i maczanie w chloraminie niczemu nie służyło. Przepis zlikwidowano i lekarze przez kilkanaście lat wyrzucali śmieci jako śmieci. Był spokój, nic się nie działo, odpady medyczne trafiały na wysypisko albo do spalarni jak wszystkie inne. Żadnej epidemii, żadnych nadzwyczajnych ujemnych skutków takiego postępowania nie zauważono. Odpady te nie przyczyniły się ani do rozwoju AIDS (czy ktoś jeszcze pamięta, co to takiego?), cholery czy dżumy, ani do zwiększenia liczby narkomanów. Ze względu na szacunek dla osoby człowieka stosowano obowiązkową utylizację resztek ludzkich przez spopielanie, ale to w dużych jednostkach, w szpitalach, bo gabinety lekarskie takich „odpadów” nie produkują.

Na zdrowy rozum: znacznie większe zagrożenie epidemiologiczne stanowią olbrzymie ilości zwykłych odpadków kuchennych, gnijącego mięsa, produktów zbożowych, owoców i warzyw, wysoce toksycznych ogniw i tworzyw sztucznych, zużytej odzieży, wyrobów technicznych, że o produktach fizjologii obywateli nie wspomnę.

Urzędnik jednak musi. Na początku XXI wieku wpadł na pomysł, żeby odpadom medycznym z prywatnych gabinetów mimo wszystko nadać status specjalny. Przez zmitologizowanie ich nadzwyczajnego zagrożenia dla stanu sanitarnego kraju śmieci uzyskały zdolność wyciskania pieniędzy z właścicieli gabinetów, a właściciele firm śmieciowych otrzymali preferencje takie jak producenci kas fiskalnych. Powstał obowiązek kupowania wywozu śmieci na szczególnych warunkach. Lekarz musi podpisać z zakładem umowę na abonament odbierania i wyrzucania, zgłosić ten fakt staroście albo nawet – ze względu na wagę sprawy – wojewodzie, a jeśli tego nie zrobi, to ze względu na ponadczasowy i ponadnarodowy wymiar przestępstwa zostanie pociągnięty do odpowiedzialności i zapłaci karę w wysokości (podkreślam) dziesięciu tysięcy złotych.

Urzędnik przepis przeforsował, ale jakby przeciwko sobie, bo co teraz ma robić? Będzie musiał jakoś wypełniać czas. Może usiądzie do sprawdzania w papierach, czy lekarz prawidłowo wyrzuca zużyte rękawiczki. Polecam też kontemplowanie faktu, że pracownik administracji co prawda sam nic z tego nie ma, ale napędził kasę firmom śmieciarskim, tak jak ustawy przepchnięte przez ministra finansów napędziły dochody producentom kas fiskalnych. Rzeczniczka ministerstwa Małgorzata Brzoza mówi, że w ciągu tylko jednego kwartału 2011 r. nowych kas przybyło ok. 300 tys., czyli lekko licząc za 450 mln złotych, z czego Urzędy Skarbowe zwrócą kupującym około 160 mln. Każde przeprogramowanie kasy kosztuje 60-100 zł plus dojazd, co wobec istnienia kilku milionów kas daje następne setki milionów złotych. Interes się kręci, pytanie tylko, czy udaje się z tego wycisnąć więcej podatku VAT, i czy da się ten obłęd odkręcić, kiedy ktoś przejrzy na oczy.

Wróćmy jednak do naszych odpadów medycznych. Tak się składa, że każda kobieta w wieku rozrodczym daje krajowi kilka razy więcej odpadów sanitarnych niż przeciętny gabinet internistyczny, że wymienię choćby, za przeproszeniem, podpaski oraz podkłady dla dzieci i dorosłych. Pacjent ciężej chory na cukrzycę produkuje w domu odpadów tyle co mały gabinet dentystyczny. Produkcji gabinetu chirurgicznego odpowiada praktyka trzech pacjentów, których jest kilkanaście razy więcej niż gabinetów. Żeby była jasność: kobiety i pacjenci (przepraszam tych, których pominąłem) z definicji produkują te same odpady medyczne co gabinety, ale o ładnie brzmiącej nazwie „osobiste”. Z tego prostego powodu ludzie ci nie płacą drakońskich kar za nieposiadanie abonamentu na specjalny wywóz śmieci i za korzystanie z kuchennego kubła lub – co nie należy do rzadkości – z przydrożnego lasu.

Obawiam się, że urzędnik, który się zarzekał, że absolutnie obniży podatki, ale pewnego dnia je podwyższył, wkrótce zabierze się za odpady osobiste. Tak na to wygląda jakoś.

e-mail: piotr@muldner.pl