Polacy na Marsie

Leszek Szaruga

Od dłuższego czasu denerwują mnie Amerykanie, którzy opóźniają wyprawę człowieka na Marsa. Irytuje mnie fakt, że już tego nie zobaczę, a jeszcze bardziej boli nieliczenie się prezydenta USA z moimi marzeniami. Wiem, że koszty duże, ale cóż to znaczy wobec wielkości celu… Dlatego z całym naciskiem apeluję do właściwych osobistości, by dać Polakom szansę – możliwie jeszcze za mego życia – wypróbowania na Czerwonej Planecie zdobyczy naszej myśli technicznej, wcielonej w skonstruowany przez studentów Politechniki Białostockiej marsjański pojazd o nazwie Magma 2, który zwyciężył w zawodach zorganizowanych przez University Rover Challenge w USA i wypróbowany został z powodzeniem na pustyni w stanie Utah.

Z wielką satysfakcją przeczytałem też, że w owych zawodach zajęliśmy nadto czwarte i szóste miejsce za sprawą znakomitych konstrukcji łazików Scorpio z Politechniki Wrocławskiej oraz Copernicus z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, przy czym Polacy byli w USA jedynymi reprezentantami Europy. To informacja na pierwszą stronę gazety, potraktowana została jednak jako kolejna „ciekawostka” i zepchnięta niemal na margines, co dość dobrze pokazuje panujący w naszym kraju stosunek do nauki. A jeśli mówię, że rzecz zasługuje na eksponowane miejsce w prasie, to nie dlatego, że to sensacja, ale dlatego, że potrzebna jest w kraju jak najpowszechniejsza propaganda znaczenia nauki. Od lat powtarzam, że po roku 1989 zbyt małą wagę przykłada się do szkolnictwa i kultury. I wciąż żaden polityk nie jest w stanie zrozumieć, iż opłacalne jest łożenie na te inwestycje, których efekty co prawda rzadko dają się dostrzec w ciągu jednej kadencji, ale za to przynoszą realne korzyści po latach, często wtedy, gdy politycy już swe kariery ukończyli. Dlatego właśnie nie zwracają na te zagadnienia uwagi, zajęci polityczną bieżączką bardziej koncentrują się na interesach partyjnych niż krajowych. Co gorsza, w tej gorszącej grze biorą też udział dziennikarze, również bardziej żyjący chwilą, niż tym, co nas czeka za ćwierć wieku.

Jeżeli ma nas czekać coś dobrego, trzeba się liczyć z koniecznością wyłożenia na to nie małych, nawet nie dużych i nie wielkich, ale gigantycznych pieniędzy. Wszystkie bowiem dotąd w III RP podejmowane reformy szkolnictwa w istocie miały charakter kosmetyczny i wycinkowy. Ze słabo wykształconych maturzystów, którzy Baku lokują nad Bałtykiem, a frazę „ostatni zajazd na Litwie” odczytują jako „ostatnią knajpę”, zaś I wojnę światową datują na wiek XIX, nie zrobi się dobrych studentów. Reforma szkolnictwa w Polsce musi mieć charakter kompleksowy, a jej porządne przygotowanie musi trwać dłużej niż jedna kadencja parlamentarna. Tu konieczne jest wypracowanie międzypartyjnego konsensusu, równie ważnego, jak pożądany konsensus w sferze polityki zagranicznej. To jest kwestia polskiej racji stanu. Nie można osobno reformować szkolnictwa podstawowego, osobno średniego, a osobno wyższego, bo to bez sensu. Bez podejścia całościowego nie naprawi się nic, gdy do naprawy jest wszystko. A jeśli naprawa nie nastąpi, to będziemy w kółko dyskutować o powodach, dla których brak Polaków wśród laureatów nagród Nobla i leczyć te kompleksy przyznawaniem nagród określanych kuriozalnym mianem „polskich Nobli”.

Sukcesów zapewne brakować nam nie będzie, o czym świadczy choćby imponująca inwazja polskich łazików marsjańskich na amerykańskiej pustyni. Ale będą to sukcesy osiągane niejako wbrew panującemu stanowi rzeczy. Przy okazji, warto by było wiedzieć czy fakt, że polskie łaziki były jedynymi konstrukcjami europejskimi wynika z tego, że były najlepsze na kontynencie czy też z tego, że nikt inny w Europie w tej dyscyplinie nie startował, dlatego że gdzie indziej studenci zaangażowani byli w bardziej technicznie zaawansowane projekty, na które przeznaczono odpowiednio większe pieniądze. W niczym to nie umniejsza sukcesu naszych studentów, ale – jeśli tak właśnie było – ukazuje realny stan rzeczy. Czym innym jednak jest wygrać w ostrej konkurencji, czym innym zająć pierwsze miejsce tam, gdzie nie ma współzawodników. Zarazem jednak, jeśli już sukcesy odnosimy, trzeba nauczyć się je spożytkowywać, a w tej konkurencji wciąż niestety jesteśmy dość słabi, w odróżnieniu od niebywałych talentów w upowszechnianiu naszych nieszczęść.

Kryzys, w jakim znajduje się nasze szkolnictwo, nie jest zresztą tylko polskim problemem. Jest funkcją kolapsu systemu edukacyjnego w całej Europie, czego wymownym wyrazem jest funkcjonowanie nieszczęsnego „systemu bolońskiego” w szkolnictwie wyższym. Nie bardzo wiadomo, co zrobić, by nie zaniżać poziomu kształcenia, lecz nie ulega wątpliwości, że rację miał Edward Said, gdy wskazywał, że ponosimy coraz większe koszty na coraz bardziej powierzchowne nauczanie. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie i nie mam żadnego pomysłu na poprawę stanu rzeczy. Jednak jako nauczyciel akademicki wiem z osobistego doświadczenia, że coraz trudniej spotkać studenta – nawet studiów doktoranckich – którego wykształcenie ogólne nie wołałoby o pomstę do nieba. I przyznam, że w tym kontekście pozytywnym zaskoczeniem dla mnie stało się spotkanie ze studentami uniwersytetu we Lwowie, u których dostrzegłem – choć przyznam: może to wrażenie powierzchowne, byłem tam krótko – autentyczną chęć zdobywania wiedzy i niekłamaną gotowość jej zgłębiania.