Biegunka wartości
Pana głos na konferencji związanej ze 100-leciem pielęgniarstwa w Polsce (2-3 czerwca 2011 w Krakowie), troszkę zalatywał naftaliną dydaktyczną. Kto dziś uprawia historię medycyny w sposób interdyscyplinarny, z odpowiednim nabożeństwem do filozofii?
– Odpowiedź pierwsza, dyżurna brzmi: historia magistra vitae, ale mogę jeszcze dodać, że w tej naftalinie, o której Pani wspomina, znajduje się bardzo wiele myśli, które się dziś przydają. Na przykład stosunek lekarza do pacjenta bierze się przecież z jakiejś postawy, która jest uwarunkowana światopoglądowo, filozoficznie.
Heliodor Święcicki, jeden z przedstawicieli tzw. poznańskiej myśli filozoficzno-lekarskiej, głosił pogląd, że lekarz jest artystą, inni uczeni akcentowali rolę rzemiosła w medycynie. Gdzie tu miejsce na idee filozoficzne? Gdy mam problem z nerkami czy z płucami, interesuje mnie skuteczna terapia, a nie inteligentna rozmowa.
– Święcicki twierdził, że lekarz ma nad pacjentem – jak to ujmował - preponderencję, czyli w tej supremacji lekarz podobny jest Stwórcy, a nie pacjent – lekarzowi. Obecnie można również usłyszeć pogląd, że medycyna nowożytna nie jest żadną kontynuatorką medycyny magicznej, a tylko narzędziem władzy politycznej. Wizja szpitala jako instytucji przemocy nie jest pozbawiona realnych przesłanek, ale ważne jest, byśmy wciąż szukali odpowiedniego języka, w którym spróbujemy te wzajemne relacje określić. Pytanie o status lekarza nie jest niczym nowym. Pod koniec XIX wieku w „Krytyce Lekarskiej”, pierwszym na świecie piśmie poświęconym tej problematyce, pojawił się list pana doktora, w którym pisał, że wolałby leczyć pacjenta jak najudatniej i do tego celu niepotrzebna mu wiedza z Kanta. Na co inny lekarz, Józef Polak, odpowiedział, że jedno drugiego nie wyklucza; wiedza o Kancie nie jest przecież przestępstwem
Wiedza o Bachu czy Jacksonie Pollocku też nie jest. Czy to znaczy, że lekarz ma być chodzącą encyklopedią?
– Lekarz, mówiąc trochę językiem deontologii, powinien być dobrym lekarzem, a to – jak sądzę – ma jakiś związek z umiłowaniem filozofii. Wie Pani, jaka jest różnica między Kantem a Bachem? Po pierwsze, w filozofii medycyny Kant może być bardzo przydatny ze względu na rolę imperatywu kategorycznego, który może być rozważany w etyce lekarskiej. Po drugie – kantyzm znalazł się na osi sporu dotyczącego właśnie zjawiska choroby i odegrał tutaj rolę przesłanki filozoficznej, zwracającej uwagę na to, że choroba jest zjawiskiem subiektywnym, że nie jest bytem. Po trzecie – to rzecz, która z kantyzmu wyrosła i która stanowiła ważne zagadnienie filozofii medycyny, czyli rozważania o ideałach. Czy ideał to idea wcielona i czy w związku z tym możemy – jak podkreślał Adam Mahrburg – rozmawiać o realnym dobru, prawdzie, pięknie? Kant, w przeciwieństwie do Pollocka czy Bacha, daje nam rozstrzygnięcie intelektualne i pozwala wyłuskać problem.
Czyli filozofia traktowana jest instrumentalnie? Lekarz o inklinacjach do myślenia analitycznego więcej osiągnie na polu medycyny, uprawiając filozofię niż malując obrazy?
- Mieć pewną świadomość tego, co się robi, to nie jest nic szkodliwego. W moim przypadku filozofia dała mi to, że mogłem się zrealizować jako ktoś, kto ma jakąś wizję. Mam na myśli filmy, scenariusze, adaptacje. Ale mówiąc ogólnie – np. cała teoria przyczynowości w chorobie czy też teorie dotyczące zagadnień związanych z przedmiotem pojęcia „choroba”, to są właściwie przełożone na leksykon medyczno-filozoficzny podstawowe problemy filozoficzne.
Od ponad dwóch tysięcy lat wciąż zmienia się definicja zdrowia, choroby.
- To, że się ludzie spierają, że nie ma jednej definicji, nie znaczy, że ten problem nie jest filozoficzny. Wręcz przeciwnie. Cała filozofia grecka na tym polegała, że były na jakiś temat różne pomysły. W filozofii medycyny podobnie, począwszy od Epikura i jego czwórmianu leczniczego, a zakończywszy na Peterze Singerze i jego apoteozie utylitarności.
Etyka Singera mieści się w szerokim pojęciu „filozofii medycyny”, o którym mówił Władysław Szumowski, epigon polskiej szkoły filozofii medycyny.
– Faktycznie Szumowski, pod koniec lat 40. XX w. filozofię medycyny określił jako naukę, która rozpatruje medycynę jako całość, a współcześnie traktowana jest ona np. jako zbiór różnego rodzaju refleksji ogólnofilozoficznych i lekarskich, które powstają w okresach jej tzw. paradygmatycznej niestabilności. Jest to opcja skandynawska, obecna w podręczniku Filozofia medycyny. Wprowadzenie H.R. Wulffa, S. A. Pedersena i R. Rosenberga, wg których w gruncie rzeczy wszystko, o czym pomyślimy w okresie paradygmatycznej niestabilności medycyny, o jej najbardziej fundamentalnych pojęciach, metodach badań, podstawowych teoriach i wartościach, jest filozofią medycyny.
Skoro wszystko jest filozofią, zaczynam powoli rozumieć sukces dr. House’a, dla którego nie ma nic świętego…
– Z punktu widzenia filmowca mogę powiedzieć, że sukces dr House’a polega na tym, że przedmiotem tego serialu są dwie rzeczy, które są napędem każdego dramatu i przyciągają uwagę. Po pierwsze, House nie zajmuje się fizyką kosmiczną czy konstrukcją motolotni, co dotyczy wąskiego kręgu zainteresowanych, lecz chorobami, a przecież każdy z nas może kiedyś zachorować. Po drugie – w filmie zawarto element tajemnicy, który jest napędem tego dramatu. Konflikt, który jest podstawą sukcesu House’a, to konflikt między pewną wizją, która wynika z typologii chorób i z pewnego przekonania, że zastosowane procedury dają konkretne rezultaty, a tym, co się w akcji dzieje. Ludzie uwielbiają konfrontować diagnozy lekarskie i dlatego do House’a trafiają trudne przypadki. Ale sukces samego House’a polega na tym, że on się zawsze zachowuje nietypowo. Tam, gdzie wszyscy widzą gąskę i już się z nią witają, on ma ciągle wątpliwości, które – prawie zawsze - prowadzą do pozytywnego zakończenia sprawy. Jego diagnoza jest zawsze wynikiem błysku myśli, a nie żmudnego dociekania.
Czyli House zachowuje się zgodnie z teorią rewolucji naukowych Kuhna, a nie z tezami Hegla czy z imperatywem Kanta.
- Jakikolwiek Gregory nie wymyśli niczego. Trzeba być oczytanym, mieć oczy i uszy wszędzie otwarte, by pojawił się błysk myśli. Trzeba być po prostu dobrze przygotowanym, trzeba być… Gregorym House’em.
Ale on zachowuje się jak Pan Bóg...
– Lekarski syndrom Pana Boga jest opisany w literaturze, ale myślę, że nie ma tu jednej, klarownej odpowiedzi. Co do takich pojęć, jak zdrowie, choroba, śmierć, nie ma jednej, akceptowanej przez wszystkich definicji i dlatego poszczególne decyzje lekarzy wiążą się z ich światopoglądem. W gruncie rzeczy jest to spór w obrębie wartości, gdzie nie ma jednego stanowiska co do tego, co jest wartością bezwzględną i istnieje cała paleta pomysłów, od całkowitej apoteozy życia po różnego rodzaju odcienie relatywizmu. Inna sprawa to np. praktyczne rozwiązanie konfliktu między eutanazją a uporczywą terapią.
Argument przeciw zaniechaniu pomocy chorym dała s. Barbara Chyrowicz. Jej teza o równi pochyłej znajduje potwierdzenie w przeszłości, chociażby zagadnień eugeniczno-sterylizacyjnych.
– Rzeczy, które się dzieją, uniejednoznaczniają, relatywizują wszystko i wszystkich. Czy jest Pani pewna na tysiąc procent, że motywacja eugeniczna nie była w żadnym stopniu brana pod uwagę przy sterylizacji tej kobiety, która mieszka pod Poznaniem? Metody są teraz bardzo wyrafinowane, a podzielność racji towarzyszy wszystkiemu i nawet dr House przeżywa dylematy. Ja mam tylko nadzieję, że pewna grupa stanowisk dotyczących moralności nie będzie nigdy podlegać takim samym prawom, jak odpowiedzi na podstawowe pytania filozoficzne; to, co może być sporem w metafizyce czy teorii poznania, nie będzie stanowić tła do dyskusji dotyczącej moralności. Za nadrzędną i bezwyjątkową wartość należy, jak sądzę, uznać godność człowieka.
Od dłuższego czasu trwają w Trybunale Konstytucyjnym dyskusje na temat godności człowieka, jego życia i wciąż nie ma zgody co do jednej definicji.
- To chyba dobrze. Zwłaszcza w kontekście pewnego wystąpienia, które słyszałem i w którym referująca podkreślała, że Wanda Ossowska jest przykładem osoby zasługującej na miano człowieka, bowiem spełniła wszystkie warunki stawiane przez definicje wywiedzione z pism św. Augustyna, św. Tomasza i Jana Pawła II. Prelegentka postawiła zagadnienie bycia człowiekiem w sposób kategoryczny. Tymczasem – o ile wiem – w zgodzie z kryteriami przywołanych autorytetów na miano człowieka może zasługiwać nawet najgorszy zbrodniarz. Może więc czasami lepiej nie znać sztywnych ram naszego człowieczeństwa? I myślę, że urodą filozofii medycyny jest to, że podsuwa ona problemy do przemyślenia, a nie daje rozwiązań. Referująca mówiła o bardzo szlachetnej osobie, więźniarce obozów koncentracyjnych i przyłożywszy do niej myśl personalistyczną wspomnianych autorytetów, określiła ją jako osobę zasługującą na miano człowieka. Problem w tym, że zgodnie z tymi autorytetami wszyscy oprawcy Wandy Ossowskiej też zasługują na to miano.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.