Bibliotekarz wśród orłów Temidy

Henryk Hollender

Jak służbowo, to do Krakowa. Tam dworzec, a przy dworcu kantor. Na szyldzie kantoru powinien być Tamerlan, ale jest dwanaście gwiazdek. Unia Europejska mogłaby zażądać, żeby waluciarz zmienił branding, ale ma ważniejsze sprawy na głowie. Popiera wolny dostęp do zasobów naukowych, dopuszczając równocześnie sytuację, w której jakiś tam teatrzyk nie może sobie wystawić Kubusia Puchatka, bo nie wszedł w posiadanie stosownych praw. Na scenę nie wolno już nawet wyjść halabardnikowi, bo Izba Wytwórców Halabard i Maczet zastrzegła sobie wizerunek tego starożytnego oręża.

Bibliotekarze, jak tylko znajdą się w swoim własnym towarzystwie, natychmiast uchwalają, że trzeba zwrócić się do prawników, żeby jeszcze raz, już tak ostatecznie im wyjaśnili, co im wolno, a czego nie. Zasiedli kozacy i piszą list do sułtana. Ale prawnicy niczego nie wyjaśnią. Mądrością prawnika jest nieorzekanie poza salą sądową. Rozebrany z togi, prawnik przedstawia tylko pewien wachlarz możliwości, pilnując, żeby pozostać w obrębie swojego języka i nie przejść nieopatrznie na język klienta. I zawiesza głos za sekundę przed wydaniem oczekiwanej opinii. Lub opinię wydaje: nie wolno.

Może to nie jest takie wredne, na jakie wygląda. Prawo to rodzaj umowy społecznej, która nadąża – lub nie – za potrzebami. Jeśli Uniwersytet Harvarda wprowadził w 2007 r. mandat instytucjonalny, to nie dlatego, że tak „wynikało z przepisów”, ani nawet nie dlatego, że chciał obdarzyć Amerykę prawem, którego jej dotychczas brakowało. Uczelnia miała swoje przekonanie, co jest słuszne, a co nie, jeśli chodzi o publikowanie wyników badań uzyskanych w ramach uniwersyteckich obowiązków (i poborów). Prawników włączyła do akcji tylko po to, by uchronili ją przed jakimś kłopotliwym zażaleniem.

Wraz z nowelizacją prawa o szkolnictwie wyższym można było ustalić, że praca magisterska i doktorska powstaje w ramach umowy autora z uczelnią, która jest korzystna dla obu stron. Treści pracy nikt autorowi nie zabierze, ale za to, co od uczelni dostał, jest on winien jej tekst. Uczelnia ma z kolei ze społeczeństwem taką umowę, że publikując ten tekst, obdarza je owocami swojego (i autora) trudu, przysparzając przy okazji obojgu cytowań i sławy. Nie wiadomo, czemu tak nieliczne uczelnie widzą urodę i pożytek w tym rozwiązaniu. Ustawa w obecnej postaci reguluje tylko stosunki władzy i własności w szkolnictwie wyższym, prace doktorskie ledwie wymienia, prac magisterskich nie znajdziemy w niej wcale.

Jeśli czegoś czarno na białym nie zakazano, to może nieprzypadkowo? Załóżmy, że napotykam w Internecie na jakiś pdf, który okazuje się utworem samoistnym piśmienniczo. On jest dla mnie dostępny za darmo i nikt nie zaneguje mojego prawa do publicznego powołania się na ten tekst, tak jakbym go znalazł w drukowanym czasopiśmie. Ale czy mogę republikować go in extenso , również z podaniem źródła, na swojej witrynie, w swoim czasopiśmie czy bibliotece cyfrowej?

Jeśli mamy trudności z odpowiedzią na to pytanie, to zapytajmy siebie samych, co byśmy zrobili, gdyby to był nasz tekst? Myślę, że byśmy się nie pchali do Internetu, gdybyśmy chcieli, by pozostał on w rękach naszych lub osób, które go kupiły. Ale też korzystając z Internetu możemy zastrzec, czego sobie nie życzymy, żeby z nim robiono. Są w Internecie teksty oznaczone znakiem copyright, sążnistym disclaimerem, technicznym lub wizualnym zabezpieczeniem przed kopiowaniem. Możemy dość dokładnie określić, jaki sposób wykorzystania utworu dopuszczamy, a jakiego nie, posługując się całym pakietem tzw. licencji creative commons. Nie jest to, formalnie rzecz biorąc, żadne prawo, CC nie uchyla obowiązujących kodeksów, ale daje możliwość precyzyjnego określenia, jak postępować w danym przypadku. Mogę puścić mój tekst na żywioł, żądając wszakże, by każdy kolejny kopista przypominał moje autorstwo, mogę nawet oświadczyć, że wolno kopiować całość, mieszając moją wypowiedź z innymi. Jest wiele tekstów publikowanych bez oczekiwania na zysk i licencje creative commons znajdują tu szczególne zastosowanie. Po cóż prawnicy mają mówić, co wolno autorowi i użytkownikowi, skoro ci dwaj mogą się precyzyjnie porozumieć w sieci?

Naturalnie trzeba wczytać się w ekrany. Jeśli tylko widzę coś w Internecie, to jeszcze nie mam powodu, by zakładać, że to jest public domain. W epoce druku było nie inaczej. Jeśli np. ogłaszam pracę heraldyczną ze stosownymi wizerunkami, to wycięcie przez kogoś jednego herbu z podaniem źródła byłoby zgodne z praktyką cytowania, a opublikowanie herbu jako pocztówki na sprzedaż – już nie, choćby cytat był jak wół. Ale teraz, jeśli opublikuję te same herby nie w ramach rozprawy, a w ramach jakiejś „galerii”, to nie powinienem się dziwić, że ktoś mi wytnie herb raz i drugi, i źródła nie poda. Zapewne prawnik zakwalifikowałby taki uczynek jako naganny, ale jest to przecież wykroczenie innego, mniejszego ciężaru. Cytowanie w tradycji nauki nie ma bowiem tylko charakteru technicznego, jest wskazaniem na całość utworu i sygnałem, że wycięty fragment zmienił kontekst niejako warunkowo, być może ze zniekształceniem myśli. Kontekst w galerii jest zaś tylko formalny, myśl zgoła żadna. Co powstaje jako galeria, niech jako galeria służy.