Z „wędką” na inżyniera

Rozmowa z prof. dr. hab. inż. Markiem Opielakiem, rektorem Politechniki Lubelskiej Sporo zmian szykuje się w uczelniach od nowego roku akademickiego. Która z nich, z perspektywy osoby stojącej na czele takiego przedsiębiorstwa, jakim w ciągu ostatnich lat stała się uczelnia, wydaje się najistotniejsza?

– Największe nadzieje wiążę z ograniczeniem wieloetatowości wykładowców. To prawdziwa plaga, z którą przez wiele lat nie można było sobie poradzić. Zrobiliśmy analizę, z której wynika, że około 1/3 pracowników naukowo-dydaktycznych w Politechnice Lubelskiej osiąga niezadowalające wyniki w nauce. Wiąże się to bezpośrednio z pracą na wielu etatach, bo nie da się przy takim podejściu należycie wykonywać wszystkich obowiązków. Skutki są aż nadto widoczne. Do tej pory jedna ocena negatywna nic nie zmieniała. Dopiero po drugiej można było zwolnić pracownika, który nie wykazuje aktywności. Teraz rektor będzie miał większe pole manewru do dyscyplinowania i zamierzam z tego korzystać. Przy czym nie chcę, by wyglądało to na jakiś pretekst do zwalniania. Oznajmiłem już w mojej uczelni, że jeśli ktoś będzie chciał pracować na drugim etacie, to taką zgodę ode mnie otrzyma, pod jednym wszakże warunkiem. Musi wykazać się bardzo dobrymi wynikami w nauce, a to oznacza systematyczne publikacje, skuteczne aplikowanie o granty etc. Takiego pracownika docenię.

Nowym obowiązkiem wszystkich uczelni będzie też monitoring losów ich absolwentów. Gdzie podziewają się osoby z dyplomem PL?

– Mamy Towarzystwo Przyjaciół i Absolwentów Politechniki Lubelskiej, do którego należy kilkaset osób, więc dla nas taki obowiązek nie jest żadną uciążliwością. Powołaliśmy Konwent uczelni, w skład którego wchodzą głównie nasi absolwenci, prowadzący bądź pracujący w firmach kluczowych dla regionu: w kopalni w Bogdance, w puławskich Zakładach Azotowych, w miejskich przedsiębiorstwach wodociągowych czy energetycznych. Dla naszych studentów jest to okazja do odbycia praktyk, a dla tych zakładów – możliwość obserwacji i „wyłapania” przyszłych inżynierów i zatrudnienia najzdolniejszych z nich u siebie.

Taki monitoring wpływa realnie na waszą ofertę edukacyjną?

– Przez stały kontakt z absolwentami modyfikujemy, uzupełniamy programy nauczania. Zresztą to ma szansę się rozwinąć jeszcze bardziej, bo uczelnie zyskują właśnie prawo do tworzenia programów autorskich, bez uzgadniania tego z ministerstwem. Dla takich uczelni jak nasza jest to duże pole do popisu. Będziemy zapraszali praktyków z wykładami okazjonalnymi, będziemy wprowadzać takie treści programowe, które według nich są potrzebne naszym studentom, a w tej chwili ich nie ma. Przyjęliśmy też zasadę, że zarówno prace dyplomowe, jak i doktorskie, robione są na potrzeby przemysłu. Nie po to, by postawić na półce, nie „sobie a muzom”, tylko, aby rozwiązać rzeczywiste problemy.

Rozumiem te starania, ale słysząc zewsząd o deficycie inżynierów na rynku pracy odnoszę wrażenie, że przybiera to powoli rozmiary paniki, a nie rozsądnej zachęty na kierunkach ścisłych. Pan też przyłącza się do chóru bijących na alarm?

– Licząc się z rozwojem kraju, a tym samym infrastruktury, trzeba tych inżynierów wykształcić. Bez dwóch zdań. Ocenia się, że dziś na rynku brakuje około 50 tysięcy inżynierów: mechaników, elektryków, budowlańców… Pewnie jakaś część wyjechała za granicę, ale to nie jest wystarczające wyjaśnienie. Uczelnie techniczne traktowano od zawsze jako trudniejsze. I co do tego nie ma wątpliwości: są one na pewno bardziej praco- i czasochłonne. Nie mówię tu o skali trudności, bardziej o systematyczności. Pod tym względem uczelnie humanistyczne wydają się o wiele łatwiejsze – również z uwagi na średnią potrzebną do uzyskania stypendiów – i dlatego młodzież te właśnie wybiera.

Ubiegłoroczna rekrutacja w skali kraju – na podium najchętniej wybieranych uczelni same politechniki, na piątym miejscu kolejna – pokazała, że idzie nowe?

– Liczę, że to trend, który będzie kontynuowany. Uczelnie techniczne nie mają praktycznie konkurencji, rywalizować mogą tylko między sobą. Nie ma zbyt wielu uczelni niepublicznych, typowo technicznych. Wiadomo – to są ogromne koszty, które trzeba ponieść. Łatwiej stworzyć i prowadzić uczelnię nietechniczną, gdzie nie trzeba kupować odczynników, inwestować w maszyny, w laboratoria. Dla ograniczonej liczby politechnik jest to swego rodzaju szansa. W połączeniu ze wspomnianym już brakiem inżynierów powoduje to, że te uczelnie będą coraz częściej wybierane. Jest nadzieja, że z niżu demograficznego politechniki wyjdą obronną ręką.

Optymizm godny pozazdroszczenia…

– Podchodzę do tego bez specjalnych obaw. W ubiegłym roku mieliśmy bardzo dobrą rekrutację, wypełniliśmy wszystkie miejsca nawet na Wydziale Mechanicznym, gdzie były z tym zawsze problemy. Otworzyliśmy nowe kierunki, np. inżynierię biomedyczną, gdzie o jedno miejsce walczyło ponad 10 osób. Dość dużo maturzystów składało dokumenty na budownictwo, architekturę, transport, nawet matematyka cieszyła się sporym wzięciem, bo były trzy osoby na jedno miejsce. Patrzę zatem z ufnością w przyszłość, zdając sobie sprawę, że idzie niż, że szkół wyższych jest ponad 450… Ale biorąc pod uwagę, że inżynierów brakuje, i nie wydaje się, żeby to był uszczerbek, który da się szybko usunąć, nie powinniśmy się martwić. Studia techniczne mają przed sobą przyszłość.

W jakiej mierze może w tym pomóc program kierunków zamawianych?

– Powiem szczerze, że od momentu jego wprowadzenia przed czterema laty daje się zauważyć rosnące zainteresowanie, ale ciągle nie jest ono na takim poziomie, jakiego bym oczekiwał. Odzew jest, owszem, studenci ufnie patrzą w przyszłość, mając możliwość uzyskania stypendium, ale nie jest to aż tak popularne. Przynajmniej ja to tak odbieram. Powód może być taki, że kierunki zamawiane weszły wcześniej, zanim jeszcze pojawiła się matura z matematyki i zanim uczelnie techniczne przebiły się do świadomości, rysując lepsze perspektywy dla inżynierów. A może po prostu za dużo uczelni korzysta z tego programu, przez co „rozmywają się” – póki co – jego skutki.

Nie ma Pan wrażenia, że przyszłych inżynierów powinny bardziej kusić powstające za olbrzymie pieniądze laboratoria z nowoczesną aparaturą, takie choćby, jak otwarte niedawno Laboratorium Budownictwa Politechniki Lubelskiej, które opisywaliśmy na łamach „Forum Akademickiego”?

– Rzeczywiście, takich „wędek” mamy kilka, a w tej chwili realizowane są następne: Wschodnie Innowacyjne Centrum Architektury oraz Centrum Innowacji Zaawansowanych Technologii. Z tym, że nie jest to jedyny kierunek rozwoju naszej uczelni. Ogromną wagę przykładamy do informatyzacji, która w uczelni tego typu powinna być standardem. Po prostu ułatwia życie. Ot, choćby taki prosty przykład – rejestracja kandydatów. Maturzyści spoza Lublina nie muszą już specjalnie przyjeżdżać, żeby składać dokumenty. Robią to, gdy już nabiorą pewności, że chcą tutaj studiować. A na razie wystarczy się zarejestrować, nie wychodząc przy tym z domu. Co więcej, w tym roku udoskonaliliśmy system i nie trzeba już wpisywać samemu punktacji z matury. Zdarzały się w minionych latach sytuacje, że ktoś się pomylił albo w ogóle nie wpisał wyników egzaminu dojrzałości i na studia się nie dostawał. Teraz system sam pobierze wyniki z serwera CKE w Krakowie. Rejestracja jest więc o wiele prostsza dla maturzystów, a i nam informatyzacja daje korzyści, bo możemy na bieżąco śledzić liczbę chętnych zgłaszających się do studiowania, z jakich szkół do nas przychodzą etc.

Politechnika Lubelska jest już w pełni zinformatyzowana?

– Nie da się tego uczynić w tak krótkim czasie. Oczywiście, jeśli za początek tego procesu uznać połowę lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy stanęła u nas Odra 1325 – komputer zajmujący blisko 100 metrów kwadratowych – to czasu było dużo. Ale to tak z przymrużeniem oka. Komputeryzację na skalę naprawdę dużą zaczęliśmy od roku 2000. Wtedy to ruszyło „z kopyta”. Pojawił się sprzęt, który nie był aż tak drogi, i możliwości jego wykorzystania. Znalazły się też firmy gotowe przyjąć takie wyzwanie. My postawiliśmy na KALASOFT i z tej współpracy jesteśmy zadowoleni. Z tego, co wiem co czwarty polski student jest obecnie obsługiwany dzięki rozwiązaniom tej firmy. Zresztą samo to, że współpracę kontynuujemy do dziś, wiele mówi. Stale prowadzone są prace, dokupowane nowe programy, sprzęt wymieniany na nowszy… Informatyzacja, jednym słowem, trwa cały czas. I funkcjonowanie uczelni, jak również zarządzanie nią, jest, muszę przyznać, dzięki temu o wiele prostsze.

Które obszary są objęte informatyzacją?

– Przyszły student styka się z nią już na etapie rekrutacji. O tym wspomniałem. Później, kiedy już dostanie do ręki indeks, wiele spraw w uczelni załatwi… nie wychodząc z domu. Mamy system wirtualnego dziekanatu, w którym student po zalogowaniu dostaje wszystkie informacje o sobie wpisane do systemu: terminy zaliczeń, egzaminów, opłat, oceny itp. Biblioteka także jest skomputeryzowana. Platforma umożliwia też obsługę spraw pracowniczych w systemie kadrowo-płacowym i finansowo-księgowym. Istotne jest to, że ponieważ wszystkie systemy pochodzą od jednego dostawcy, są one ze sobą spójne, pracują ze sobą. Dane wprowadzone do systemu księgowego skutkują informacjami, które znajdują się w systemie kadrowym, z kolei dane z rekrutacji przenoszą się automatycznie do księgowości, gdzie pojawia się np. wiadomość o konieczności uiszczenia opłat przez studenta. Nie jest to przypadkowe, to był nasz cel. Zamierzaliśmy wdrożyć system, którego poszczególne elementy będą współpracować, będą powiązane. Chcieliśmy tego ze względu na obsługę, żeby nie uczyć się pięciu różnych sposobów podejścia. W końcu ma to służyć nie tylko młodym ludziom, zaczynającym studia, ale i długoletnim pracownikom, nie zawsze przekonanym do tego typu rozwiązań. Niektórzy z nich, mimo różnych oporów, po pewnym czasie użytkowania twierdzą, że bez tego nie wyobrażają sobie już swojej pracy. To jest najlepsza rekomendacja. Widzę, jak pracownicy sami dostrzegają korzyści z informatyzacji, sami się doskonaląc.

Można by przewrotnie zapytać, czemu w politechnice oprogramowania do takiego systemu nie tworzą przyszli inżynierowie, tylko trzeba sięgać po firmę z zewnątrz?

– Jeżeli już są programy, które się sprawdziły, wykorzystywane są przez inne uczelnie, więc nie ma sensu tracić czasu na tworzenie ich kopii. Oczywiście, można to robić, ale należy się wpierw zastanowić, jakim kosztem to by się odbywało. Trzeba by ludzi odciągnąć od badań naukowych, by metodą prób i błędów stworzyli coś, co… już jest. To wyważanie otwartych drzwi. Skoro dysponujemy gotowym produktem, wdrażajmy go. Tym bardziej, że takie oprogramowanie do zarządzania uczelnią jest ciągle rozwijane, elastyczne, dostosowywane do naszych potrzeb. To nam odpowiada.

Gdzie jeszcze w uczelni informatyzacja nie dotarła?

– Ostatnią inwestycją, którą udało nam się uruchomić, był bezprzewodowy Internet na terenie całego kampusu, zarówno w budynkach, jak i na zewnątrz. Więc z tej perspektywy można rzec, że jest już wszędzie. Ale rozumiem, że chodzi o wykorzystanie nowych możliwości. Myślimy więc już o objęciu kampusu elektronicznym monitoringiem. Z tym, że to dopiero po zakończeniu budowy Wschodniego Innowacyjnego Centrum Architektury oraz Centrum Innowacji Zaawansowanych Technologii. Poważne zadanie, jakie stoi przed nami, to uruchomienie systemu ankietyzacji. W jego ramach do określonej grupy dziekańskiej, specjalności czy nawet całego roku będzie można skierować konkretne pytania. Studenci dokonają w ten sposób np. oceny wykładowcy, jego zajęć. System będzie wiedział, do kogo kierować pytania i na jaki temat. Tak, aby student Wydziału Mechanicznego nie dostał pytania o wykładowcę z Wydziału Inżynierii Środowiska. To musi być zintegrowane. Planujemy wdrożyć to już w przyszłym roku akademickim. Przymierzamy się też do systemów raportujących, dzięki którym przepływ danych na linii uczelnia-ministerstwo ma być o wiele szybszy i efektywniejszy.

Rozmawiał Mariusz Karwowski