Z notatnika bibliografa

Leszek Szaruga

Przez pięć lat pracowałem w dziale bibliografii i dokumentacji Muzeum Historycznego m.st. Warszawy, co zaowocowało ułożeniem przeze mnie bibliograficznego opracowania życia literackiego Warszawy w latach 1918-1926. Działo się to w pierwszej połowie lat 70., a było o tyle interesujące, iż jednocześnie przebywałem w dwóch strefach czasowych: w przaśnej teraźniejszości wczesnego Gierka i – za sprawą codziennej prasy warszawskiej opracowywanego okresu – w pierwszych latach II Rzeczpospolitej. Skupiony byłem, rzecz jasna, na wyłuskiwaniu informacji o życiu literackim: toczonych wówczas debatach (a sprawozdawano je także w dziennikach), wieczorach autorskich (z których, bywało, publikowano sprawozdania), ale także zagadnieniach organizacyjnych, jak choćby powołanie Związku Zawodowego Literatów Polskich czy działalność PEN-Clubu. Poza korzyściami czysto poznawczymi zdarzały się także inne. Jedną z bibliotek, w których pracowałem, była biblioteka sejmowa; w pewnym momencie odkryłem, że w jej gmachu funkcjonuje kantyna, w której bez kolejki niemal można było nabywać tak luksusowe artykuły spożywcze, jak szynka, a czasami nawet baleron. Podkreślam: bez kolejki! Jak na owe czasy byłem więc człowiekiem niezwykle uprzywilejowanym, w dodatku bez żadnych po temu legitymacji.

Umiejętności wówczas nabyte spożytkowywałem później prowadząc działy dokumentacyjne i kronikarskie w takich podziemnych pismach, jak „Puls” czy „Wezwanie”, a nawet „Tygodnik Wojenny”, w których opracowywałem zarówno wykazy publikacji drugoobiegowych, jak kroniki bieżących wydarzeń krajowych i zagranicznych (sporo przy tym korzystałem z nasłuchu zachodnich rozgłośni polskojęzycznych wysłuchiwanych dzięki rzuceniu na polski rynek sowieckiego radia „Spidola” z pełnym zakresem fal krótkich). Przyznam też, że praca ta sprawiała mi wiele satysfakcji i radości. Wydawać by się mogło, że to nic kreatywnego, lecz każdy, kto tym się zajmuje, wie doskonale, że dokumentowanie wydarzeń może stać się nawet swego rodzaju rytuałem. Efekty zaś pracy bibliografa okazują się po latach czymś niesłychanie istotnym; sam wielokrotnie się o tym przekonywałem, uprawiając zupełnie już inną działalność. Sam też, zresztą dużo później, czując, że rzecz wymaga opracowania, sporządziłem bibliografię zawartości pierwszego podziemnego pisma literackiego, jakim był „Zapis”. I choć ta dziedzina aktywności naukowej na pewno nie zdominowała mej pracy, to przecież nauczyła mnie szacunku dla wszystkich, którzy potrafią jej poświęcić życie. Więcej nawet: przekonałem się, że prace bibliografów potrafią ocalić od zapomnienia publikacje rzadkie i po latach trudno dostępne.

W Polsce tradycję prac bibliograficznych mamy – w odróżnieniu choćby od Niemców – niezwykle skromną. A szkoda, gdyż bibliografie stanowią niezwykle cenny materiał pomocniczy dla historyków czy literaturoznawców. Dobrze opracowana bibliografia jakiegoś czasopisma – taka, która utworzy przejrzysty przegląd tematów i działów – jest dla badacza nieocenionym wsparciem. Wie o tym każdy badacz paryskiej „Kultury”, której bibliografia – za sprawą Jana Kowalczyka, Marii Danilewicz-Zielińskiej oraz Anny i Mirosława Supruniuków – doprowadzona została do roku 1996. Czy nikt już nie opracuje ostatnich czterech lat istnienia miesięcznika? Czy, jak to często u nas bywa, rzecz ma pozostać w zawieszeniu, niedokończona?

Tego rodzaju pytania są fundamentalne. Rzecz w tym bowiem, że twórcy bibliografii są niewidzialni – przynajmniej u nas, gdyż np. w Rosji bibliograf jest kimś – pracownikami pamięci, o tyle istotnymi, iż funkcjonującymi poza wszelkimi kontekstami ideologicznymi, najbardziej rzeczowymi. Ich dokonania są dedykowane wszystkim, których interesuje historia, ale jednocześnie punktem odniesienia ich działalności pozostają fakty, nagie i pozbawione jakiegokolwiek komentarza. To „tylko” dokumentacja, nic ponadto. Ale ona właśnie jest podstawą rzetelnych, niepomijających niczego, dalszych badań. Tym bardziej trzeba się dziś, gdy epoka powojennej emigracji należy już do przeszłości, upomnieć o bibliografie pism emigracyjnych, takich choćby jak londyńskie „Wiadomości” czy paryski „Kontakt”. I może nie uświadomiłbym sobie tego, gdyby nie dwa wydarzenia ostatnich tygodni. Pierwszym jest śmierć Edwarda Klimczaka, wykładowcy Wolnego Uniwersytetu w Berlinie (dawniej Zachodnim), twórcy Towarzystwa Solidarność i wydawcy dwutygodnika „Pogląd”, z czasem też rozbudowanego w Wydawnictwo Pogląd, którego nakładem ukazał się szereg ważnych publikacji książkowych. Drugim wydarzeniem jest ukazanie się 90. numeru kwartalnika „Słowo”. W skierowanym do czytelników tekście twórcy pisma, Andrzeja Szulczyńskiego, czytamy: „Pierwszy zeszyt „Słowa” ukazał się wiosną 1988 roku (…). Przez ponad 12 lat, do końca 2001 roku, było to czasopismo wyłącznie polskojęzyczne, z krótkim streszczeniem po niemiecku”. W okresie późniejszym ukazywało się w obu wersjach językowych. Poświęcone było m.in. problemom wzajemnych stosunków polsko-niemieckich, zarówno w wymiarze historycznym, jak i aktualnym, dotykającym najżywszych relacji między państwami i społeczeństwami. Oba pisma należą już do historii i sądzę, iż jest sprawą pilną opracowanie bibliografii ich zawartości. Nie mówiąc już o tym, że można o nich napisać zajmujące prace naukowe.