Koniec eldorado

Dominik Antonowicz

P olskie szkolnictwo wyższe przeszło ogromne zmiany, będące przede wszystkim wynikiem głębokich przeobrażeń ustrojowych oraz kulturowych, prowadzących do liberalizacji uwarunkowań ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym , która otworzyła wrota do umasowienia szkolnictwa wyższego w Polsce. Proces umasowienia trwał nieprzerwanie przez 15 lat, począwszy od 1990 aż do 2005 roku, gdy liczba studentów osiągnęła rekordowy poziom 1,9 mln, wzrastając w tym okresie o 370 proc. Tak długi trend spowodował, że w pewnym momencie rosnącą liczbę studentów zaczęto traktować jako immanentną cechę polskiego szkolnictwa wyższego w demokratycznej i wolnorynkowej Polsce. Jednak każdy trend demograficzny, nawet najdłuższy, kiedyś się kończy, a to w przypadku szkolnictwa wyższego oznacza dekoniunkturę na kształcenie, bowiem uwarunkowania demograficzne są kluczowym czynnikiem kształtującym popyt na kształcenie na poziomie wyższym. Oczywiście nie we wszystkich krajach czy uczelniach znaczenie czynnika demograficznego ma równie istotne znaczenie. Dla polskiego szkolnictwa wyższego znaczenie ma jednak kolosalne, a dochody z tytułu kształcenia stanowią ponad 90 proc. wszystkich dochodów uczelni.

Laboratorium decyzji edukacyjnych

Okres przełamania trendu stał się doskonałą okazją do analizy indywidualnych strategii edukacyjnych podejmowanych wyborów odnośnie do typu uczelni i trybu studiowania. Gdy podaż kształcenia na poziomie wyższym przewyższa popyt, wchodzący na rynek edukacyjny absolwenci szkół średnich, a przede wszystkim ich rodzice, którzy realnie są fundatorami edukacji własnych dzieci, dysponują szerokim wachlarzem oferty edukacyjnej i swobodą niemal nieograniczonego wyboru. Sytuacja przełamywania się trendu demograficznego pozwala na identyfikację indywidualnych strategii edukacyjnych studentów, a następnie na budowanie scenariuszy zmian w kształtowaniu się struktury popytu edukacyjnego w przyszłości.

Pierwsze symptomy załamywania trendu demograficznego widać w malejącej od 2006 roku liczbie studentów płacących za kształcenie (niezależnie od typu uczelni). Warto zauważyć, że w pierwszej kolejności studenci rezygnują z odpłatnych form kształcenia, co w polskich warunkach funkcjonowania dwóch odrębnych sektorów kształcenia, płatnego i bezpłatnego, jest zachowaniem racjonalnym i ekonomicznie uzasadnionym. Natomiast w pierwszych latach niżu demograficznego (niewiele, ale jednak zaskakująco) zwiększała się liczba studentów niepłacących, a zmniejszyła się liczba płacących. Może to oznaczać, że uczelnie publiczne dostosowując się do nowej sytuacji demograficznej, świadome malejącej skłonności studentów do wybierania studiów płatnych, rozszerzają ofertę kształcenia na studiach niepłatnych, zwłaszcza na kierunkach najbardziej popularnych. Dążą w ten sposób do utrzymania ogólnej liczby studentów w uczelniach pomimo spadającej liczby kandydatów na studia. Prezentowany Wykres 1 pokazuje jednoznacznie, że studia bezpłatne są studiami pierwszego wyboru i na liczbę tej grupy niż demograficzny będzie miał najmniejszy wpływ ilościowy.

Koniec edukacyjnego eldorado

Ogromna liczba 450 uczelni i blisko dwa miliony miejsc na studiach pierwszego i drugiego stopnia mogą wkrótce okazać się zbyt duże wobec narastającego niżu demograficznego. Warto zatem oszacować, w jaki sposób zmiana uwarunkowań demograficznych wpłynie na zmianę struktury popytu na kształcenie w uczelniach. Choć demografia nie jest jedynym czynnikiem kształtującym popyt na kształcenie wyższe, to z pewnością jest jednym z absolutnie zasadniczych, choćby dlatego, że wyznacza granicę możliwości popytu wewnętrznego. Drugim czynnikiem wskazującym wielkość popytu wewnętrznego jest poziom skolaryzacji. Na potrzeby niniejszej analizy przyjmę, że utrzyma się on na obecnym poziomie, to znaczy współczynnik skolaryzacji brutto będzie wynosił 54 proc. (obecnie wynosi 53.7 proc.). Przyjęcie takiego założenia jest oczywiście obdarzone pewnym ryzykiem, ale w mojej ocenie uzasadnione.

Teoretycznie można zakładać, że współczynnik skolaryzacji będzie nadal rósł bez względu na uwarunkowania demograficzne, bowiem dotychczasowy niż demograficzny nie miał w zasadzie wpływu na obniżenie się (nawet na zmniejszenie dynamiki wzrostu) wskaźnika solaryzacji. Ponadto koszty ciągle rozbudowywanej oraz niekiedy naprawdę nowoczesnej infrastruktury dydaktycznej w jakiś sposób muszą zostać pokryte z działalności dydaktycznej i trudno sobie wyobrazić, że uczelnie odstąpią od aktywnej polityki rekrutacyjnej. Z drugiej strony już obecnie wiele uczelni (publicznych) na studiach dziennych (bezpłatnych), mimo silnych zabiegów o pozyskanie kandydatów, organizacji zajęć wyrównawczych, nie jest w stanie zapewnić pełnej obsady kierunków studiów, co więcej – bardzo dobre uczelnie publiczne odwołują kształcenie na całych kierunkach studiów z powodu braku kandydatów. Trudno się spodziewać, żeby to się nagle zmieniło. Po drugie, średni poziom skolaryzacji netto w krajach Unii Europejskiej (UE27 – 29 proc.) jest niższy niż w Polsce (40.9 proc.), a mając świadomość, że systemy szkolnictwa wyższego w UE zmierzają do pewnej harmonizacji, trudno oczekiwać, że wskaźnik ten będzie w Polsce nadal rósł. Po trzecie, już dzisiaj słyszy się opinie, że kandydaci na studia są kompletnie nieprzygotowani i można powiedzieć, że przyjmowane są osoby, które powinny zakończyć kształcenie na poziomie szkoły średniej. Dlatego przyjęcie współczynnika skolaryzacji na poziomie 54 proc. wydaje się być uzasadnione, bo jego wartość jest i tak stosunkowo wysoka i właściwa dla poziomu rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego kraju.

Dwa warianty zmian

W analizie przygotowanej przez Instytut Sokratesa można odnaleźć dwa warianty, scenariusze rozwoju szkolnictwa wyższego, które autorzy dość bezpieczne i z dystansem określili jako wariant A i wariant B. Tymczasem za tymi wariantami w zasadzie kryją się scenariusze zmian w szkolnictwie wyższym uwzględniające pozostawienie dotychczasowego sposobu finansowania kształcenia na poziomie wyższym oraz przy ujednoliceniu zasad świadczenia usług edukacyjnych we wszystkich typach uczelni, co w praktyce oznacza wprowadzenie współpłatności za studia. Nie jest przy tym istotne, która opcja okaże się politycznie i ekonomicznie bardziej realna, warto jednak przyjrzeć się konsekwencjom, jakie wywołają w systemie szkolnictwa wyższego.

Rzetelna i merytoryczna dyskusja na temat współodpłatności jest w dyskursie publicznym w naszym kraju w zasadzie nieobecna albo prowadzona według formuły, którą najlepiej ilustruje angielska fraza „strong conviction, little evidence”. Tymczasem dobrze jest spojrzeć na to, jakie realne konsekwencje dla struktury popytu na kształcenie będzie miało wprowadzenie odpłatności za studia w okresie niżu demograficznego.

Wariant A (konserwatywny) oznacza pozostawienie systemu finansowania bez zmian. Stacjonarne studia publiczne pozostaną studiami pierwszego wyboru, co oznacza, że liczba studentów nie zmniejszy się i utrzyma na poziomie równym liczbie studentów w roku 2010. Jest to wariant bardzo prawdopodobny, bo mimo formalnych i nieformalnych nacisków ze strony uczelni niepublicznych rząd w tej materii pozostaje nieugięty. Wariant B (liberalny) zakłada zrównanie sposobu finansowania uczelni w sektorach publicznym oraz prywatnym, a tym samym (upraszczając nieco) proporcje liczby studentów względem trybu studiów i typu uczelni pozostaną bez zmian. Niż demograficzny wpłynie identycznie na wszystkie grupy studentów. Kształtowanie się popytu na poszczególne formy kształcenia na poziomie wyższym obrazują wykresy 2 i 3.

Spodziewane konsekwencje

Nie można mieć złudzeń, że tak głęboki i długotrwały niż demograficzny pozostanie bez konsekwencji na strukturę oraz funkcjonowanie sektora szkolnictwa wyższego. Przy wariancie konserwatywnym widać wyraźnie, że popyt na wszelkie płatne formy kształcenia zmniejszy się mniej więcej o połowę, co z pewnością bardzo realnie uderzy zwłaszcza w budżety uczelni niepublicznych, których dochody w dominującej części, a w niektórych przypadkach całkowicie, pochodzą z czesnego wpłacanego przez studentów. Przy zachowaniu obecnego mechanizmu finansowania szkolnictwa wyższego konsekwencje niżu demograficznego będą w pierwszej kolejności spoczywały na barkach uczelni niepublicznych, a wiele z nich prawdopodobnie sobie z tym nie poradzi. Mniejsza liczba kandydatów oznacza, że wszystkie uczelnie będą musiały jeszcze większe siły i środki przeznaczyć na pozyskiwanie kandydatów na studia. Nie znaczy to jednak, że w wariancie konserwatywnym uczelnie publiczne unikną konsekwencji niżu. Poza spadającą liczbą studentów niestacjonarnych uczelnie publiczne będą musiały stawić czoło spadkowi poziomu kształcenia. Niezależnie od typu uczelni trudno oczekiwać, że przy próbie utrzymania dotychczasowej liczby rekrutowanych kandydatów, na poszczególnych kierunkach uczelniom uda się utrzymać ich dotychczasowy poziom, który i tak przez wielu nauczycieli akademickich uznawany jest za rekordowo słaby. To spory problem zwłaszcza dla uczelni publicznych, które mają wysokie aspiracje akademickie i jeśli nie będą w stanie przyciągnąć dobrych kandydatów spoza systemu polskiej edukacji, to będą musiały pogodzić się ze spadkiem poziomu kształcenia. W polskim szkolnictwie wyższym nie jest to zresztą zjawisko nowe, gdyż wraz z umasowieniem kształcenia na poziomie wyższym na uczelnie zaczęto przyjmować kandydatów, którzy w okresie PRL kończyli edukacyjną ścieżkę najwyżej na egzaminie maturalnym. Również na łamach „Forum Akademickiego” pojawiały się nierzadkie głosy, że już obecnie w uczelniach znajdują się osoby, których wiedza, umiejętności czy też kompetencje kulturowe nie kwalifikują do kształcenia na poziomie wyższym. Niestety, można zatem oczekiwać, że przy utrzymaniu się podobnego poziomu skolaryzacji średni poziom kompetencji kandydatów będzie się stopniowo, ale konsekwentnie obniżał.

Drugi z proponowanych scenariuszy – wariant liberalny – w radykalny sposób zmienia strukturę popytu na kształcenie wyższe w Polsce. Gdyby przyjąć, że ciężar zmian demograficznych zostanie w równym stopniu rozłożony na wszystkie tryby studiowania w obu sektorach, to liczba studentów na studiach stacjonarnych uczelni publicznych spadnie z obecnych 800 tys. do poziomu 550 tys. w 2020 roku. Oczywiście nie wszystkie uczelnie publiczne niż demograficzny dotknie w równym stopniu, ale nie trudno sobie wyobrazić, że część z nich pozostanie najzwyczajniej bez studentów z kadrą oraz kosztowną infrastrukturą. O ile jednak los uczelni niepublicznych pozbawionych studentów jest smutny, ale przewidywalny, to w przypadku uczelni publicznych sytuacja istotnie się komplikuje, bo likwidacja uczelni publicznych jest w zasadzie niemożliwa z powodów politycznych oraz ambicjonalnych. Dlatego spoglądając na Wykres 3 można łatwo dojść do konkluzji, że przy wprowadzeniu wariantu liberalnego rozbudowana infrastruktura dydaktyczna uczelni publicznych może pozostać piękna, choć bezużyteczna.

Nie ma tego złego...

Niż demograficzny nie musi jednak oznaczać samych złych wiadomości dla uczelni. Niezależnie od realizowanego scenariusza liberalnego czy konserwatywnego niż demograficzny przede wszystkim obniży wysokość dochodów pracowników akademickich. Mniej studentów to mniejszy popyt na kształcenie, mniejsze możliwości uzyskania dodatkowego dochodu z dydaktyki, zwłaszcza w sektorze niepublicznym. Dla polskiej nauki może mieć to jednak swoje dobre strony pod warunkiem stopniowego zwiększania środków przeznaczonych na badania naukowe. Dla wielu pracowników akademickich prowadzących zajęcia w kilku uczelniach (w formie etatowej czy na podstawie umów cywilnoprawnych) zmiana demograficzna będzie oznaczała konieczność poszukiwania dochodów poza działalnością dydaktyczną, a więc przeorientowania się z działalności dydaktycznej na działalność badawczą. Nie będzie to z pewnością łatwe, bowiem konkurencja o środki jest tu znacznie większa, a więc pewność ich uzyskania niska. Konieczne jest jednak stopniowe podnoszenie nakładów przeznaczanych na badania naukowe, bowiem przy obecnym poziomie wynagrodzeń w uczelniach publicznych trudno będzie naukowcom utrzymać rodzinę. Niskie płace w szkolnictwie wyższym nie wzbudzały gwałtownie wyrażanego masowego niezadowolenia, bowiem milcząco zakładano, że pracownicy akademiccy mają nieskrępowaną możliwość „dorabiania” do pensji. Wieloetatowość odwracała uwagę od niskich pensji akademickich. Jednak w najbliższej przyszłości sytuacja drastycznie się zmieni i zostaną ograniczone możliwości dodatkowego zarobkowania, co pewnie będzie skutkowało coraz częściej i głośniej artykułowanymi postulatami płacowymi. W tym kontekście niż demograficzny może przysłużyć się do rozwoju badań naukowych w Polsce prowadzonych zarówno w uczelniach publicznych, jak i niepublicznych. Badania naukowe w naszym kraju były dotychczas słabo finansowane, zwłaszcza w obszarach wiedzy, w których dochody uczelni generowało masowe kształcenie studentów, traktowano je peryferialnie i prowadzono głównie na potrzeby uzyskiwania kolejnych stopni i tytułów naukowych.

Niespodziewanie niż demograficzny otwiera szansę na zmianę sposobu funkcjonowania polskich uczelni i ukierunkowanie naukowców na większą aktywność badawczą. Bez stopniowego zwiększania środków na badania trudno będzie jednak to uzyskać, bowiem ubożejący z roku na rok naukowcy zamiast zajmować się nauką będą zmuszeni podejmować jakiekolwiek prace dla ratowania domowych budżetów.

 

Dr Dominik Antonowicz jest głównym analitykiem Instytutu Sokratesa oraz adiunktem w Instytucie Socjologii UMK w Toruniu. Zajmuje się badaniem polityki publicznej i szkolnictwa wyższego.